Menu

    Czy wzrost gospodarczy wiedzie do lepszego życia?

    Tekst: Maciej Kassner
    Ilustracja: Magdalena Jochymek

    Wiele mówi się ostatnio o ekologicznych granicach wzrostu gospodarczego. W tym eseju chciałbym przyjrzeć się zagadnieniu z nieco innej strony. Problem nie polega tylko na tym, że wzrost gospodarczy rodzi negatywne konsekwencje dla środowiska naturalnego. Idzie też o to, że korzyści z niego płynące stają się coraz mniej oczywiste.

    Teza ta nie jest nowa. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku podobną myśl sformułował kanadyjski filozof Charles Taylor w tekście pod tytułem „Legitimization crisis ?”[1][i]. Kryzys legitymizacji kapitalizmu, o którym pisał Taylor, polegał na zerwaniu związku między wzrostem gospodarczym a powszechnie akceptowanymi koncepcjami dobrego życia.  Zapytajmy więc, podążając śladami Taylora, czym jest dobre życie i czy wzrost gospodarczy pomaga w jego urzeczywistnieniu.

    Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że odpowiedź na drugie pytanie jest w oczywisty sposób negatywna. Zdaniem części komentatorów współczesny konsumpcjonizm lansuje infantylną wizję życia, która polega na zdobywaniu coraz większej liczby rzeczy. Ten, kto w chwili śmierci ma najwięcej gadżetów, wygrywa. Takie ujęcie jest jednak zbyt uproszczone. Sprowadza problem wzrostu do fałszywych potrzeb, sztucznie wygenerowanych przez przemysł reklamowy na usługach wielkich korporacji. Jednakże nawet pobieżne spojrzenie na kulturę współczesną pokazuje, że rzecz jest bardziej złożona.

    Niewątpliwie reklamy mogą tworzyć zapotrzebowanie na rozmaite dobra i usługi. Nawet największe korporacje nie mają jednak mocy dowolnego kształtowania potrzeb konsumentów. Twórcy komunikatów reklamowych nie kreują swojego przekazu ab ovo. Wykorzystują do tego aspiracje i style życia, które mają swe źródła w takich obszarach, jak rodzina, sztuka, muzyka, sport czy rozmaite subkultury. Reklama pasożytuje więc na wartościach wykreowanych w innych dziedzinach kultury. Co więcej, nie wydaje się, aby konsumpcja na pokaz była głównym motorem napędzającym nieograniczony wzrost gospodarczy. Jak zauważył ekonomista Stephen Marglin, celem rywalizacyjnej konsumpcji jest dorównanie do standardu życia, który uchodzi za pożądany w danej wspólnocie[ii]. Sedno problemu polega na tym, że we współczesnej indywidualistycznej kulturze nie sposób określić górnej granicy aspiracji materialnych.

    Odnotujmy, że z punktu widzenia dziejów myśli zachodniej jest to sytuacja stosunkowo nowa. Idea głosząca, że potrzeby człowieka są nieograniczone była obca myśli antycznej, średniowiecznej i renesansowej. Dla myślicieli takich jak Arystoteles czy Epikur z Samos nieograniczone pragnienia były objawem patologicznego stanu duszy – wskazywały na wewnętrzne zniewolenie. Dopiero wiek XVIII uznaje racjonalność nieograniczonych pragnień, chociaż za prekursorów w tym względzie można uznać już Thomasa Hobbesa i Johna Locke’a. W ten sposób rodzi się koncepcja życia, którą kanadyjski teoretyk C. B. Macpherson określił mianem posesywnego indywidualizmu[iii]. Człowiek jest tutaj traktowany jako wyizolowana jednostka, obdarzona nieograniczonymi pragnieniami i pochłonięta nieustannym gromadzeniem dóbr. Lektura prac Macphersona podsuwa myśl, że uzasadnienie dla nieograniczonego wzrostu gospodarczego tkwi w jednym z dominujących w naszej kulturze poglądów na naturę człowieka.

    Nieco inaczej na ideał konsumpcyjny spogląda Charles Taylor. Dla Taylora konsumpcja jest powiązana z ideałami intymności i życia rodzinnego. Wiąże się ona z upowszechnieniem się burżuazyjnego modelu rodziny nuklearnej. Pod wpływem romantyzmu życie rodzinne uznano za siedlisko takich wartości, jak intymność, prywatność, bezinteresowność czy głębokie więzi emocjonalne.  Początkowo ideał ten był dostępny jedynie dla dobrze sytuowanych rodzin burżuazyjnych, które mogły sobie pozwolić na niezależne mieszkanie. U progu epoki przemysłowej robotnicy żyli na ogół w kwaterach zbiorowych i nie mogli pozwolić sobie na luksus prywatności. Jednak i oni aspirowali do mieszczańskiego ideału życia rodzinnego. Dynamiczny wzrost gospodarczy zapewniany przez kapitalizm miał sprawić, że prywatność niezbędna do życia rodzinnego stanie się powszechnie dostępna. Trzeba przyznać, że obietnica ta została w dużej mierze spełniona. Robotnicy zyskali dostęp do niezależnych mieszkań, a także do całego szeregu urządzeń, takich jak pralki, lodówki i telewizory, które uczyniły życie łatwiejszym i przyjemniejszym. Z czasem lista rzeczy będących przedmiotem aspiracji poszerzyła się o takie dobra, jak samochody, ogródki działkowe, domy na przedmieściach, dacze, dodatkowa edukacja dla dzieci etc.  Siłą napędzającą wzrost gospodarczy była więc nie tyle indywidualna chciwość, co obietnica rodzinnego szczęścia.

    Błędem byłoby sądzić, że wzrost gospodarczy można uzasadniać jedynie aspiracjami istniejącymi w mikroskali. Przeciwnie, jest on także wyrazem kolektywnych ambicji, w tym przede wszystkim nowoczesnego dążenia do panowania nad przyrodą. Rozpowszechniona od czasów Francisa Bacona koncepcja nauki widzi w niej przede wszystkim instrument podboju natury. Postęp naukowy przekłada się na postęp technologiczny, a ten prowadzi do ekspansji gospodarczej. W idei wzrostu gospodarczego można zatem dostrzec spełnienie dążeń człowieka, związanych z panowaniem rozumu. Nie są to bynajmniej abstrakcyjne rozważania. Echa dumy z ludzkiej sprawczości można dostrzec w fascynacji możliwościami, jakie stwarzają nowoczesne technologie, takimi jak loty ponaddźwiękowymi samolotami, możliwość kolonizacji Marsa czy niedawne dokonania sztucznej inteligencji.  W skromniejszej skali przejawia się ona w podziwie, jaki żywimy dla drapaczy chmur, gigantycznych tam rzecznych czy innych wielkich konstrukcji.

    Wzrost gospodarczy wiąże się ze zbiorowymi emocjami za pośrednictwem osobliwej pasji porównawczej, która stała się możliwa za sprawą takich wskaźników, jak PKB i PKB per capita. Znowu, mamy do czynienia ze stosunkowo nowym fenomenem. Statystyki dotyczące dochodu narodowego zaczęto systematycznie zbierać dopiero po II wojnie światowej. Pozwalają one uszeregować kraje świata od najbogatszych do najbiedniejszych. W takim układzie możliwa staje się rywalizacja o to, jakie miejsce dany kraj i dana nacja zajmuje w lokalnych i globalnych hierarchiach. Przykładowo, Polacy zdają się odczuwać rodzaj dumy z tego, że nie są Bułgarami czy Rumunami. Bułgaria i Rumunia uchodzą za kraje biedne i zacofane, co częściowo przynajmniej wynika z tego, że ich PKB jest niższe niż PKB Polski. Z drugiej strony, stosunek Polaków do narodów gospodarczo bardziej rozwiniętych, w szczególności zaś do Niemców, podszyty jest kompleksami i źle skrywanym poczuciem niższości. W tej sytuacji megalomania i zawiść narodowa staje się faktycznym uzasadnieniem polityki wzrostu gospodarczego. 

    Niekiedy ze wzrostem gospodarczym wiążą się też bardziej szlachetne nadzieje. Na przykład popularna w naukach społecznych teoria Rolanda Ingelharta postuluje, że wraz ze wzrostem gospodarczym dokonuje się przejście od wartości materialnych do post-materialnych. Osiągnięcie bogactwa prowadzić ma do upowszechnienia się tolerancji wobec mniejszości seksualnych, emancypacji kobiet, sekularyzacji społeczeństwa, a także docenienia takich wartości, jak czas wolny i czyste środowisko.

    Wzrost gospodarczy bywa ceniony nie tylko ze względu na dobra, które zapewnia, ale również za to, że pozwala uniknąć poważnych nieszczęść. Przede wszystkim wymienić tu należy groźbę wojny. Przedstawiciele realizmu w nauce o stosunkach międzynarodowych utrzymują, że państwa skazane są na ciągłą rywalizację w zakresie bezpieczeństwa. Kraj, który tego zaniedba, może stać się przedmiotem agresji ze strony silniejszego sąsiada. Zapewnieniu bezpieczeństwa państwa służą takie środki, jak dyplomacja, sojusze międzynarodowe, a także ciągłe monitorowanie możliwości militarnych rywali przy pomocy wywiadu. Pośrednio służy mu także wzrost gospodarczy, gdyż możliwości militarne państwa zależą również od stanu jego gospodarki.

    Wreszcie, niekiedy traktuje się wzrost jako antidotum na konflikty wewnętrzne trawiące nowoczesne społeczeństwa, w szczególności spory redystrybucyjne między kapitalistami a robotnikami. Jak wiadomo, powojenne państwo dobrobytu zostało zbudowane na kompromisie między roszczeniami klasy robotniczej, wyrażanymi przez związki zawodowe, a interesami kapitalistów. Kompromis ów polegał na tym, że ruch robotniczy zrezygnował z postulatów nacjonalizacyjnych oraz zaakceptował prawo kapitalistów do zarządzania przedsiębiorstwami. W zamian robotnicy uzyskali godne warunki pracy, dobre płace oraz rozbudowane świadczenia socjalne. Jednakże tego rodzaju ugoda była możliwa po części dlatego, że dynamiczny wzrost gospodarczy umożliwiał zaspokojenie roszczeń obu stron.

    Chciałbym teraz przejść do tezy Taylora, która mówi, że związek między wzrostem gospodarczym a naszymi koncepcjami dobrego życia uległ rozluźnieniu. Twierdzenie to jest dzisiaj nawet bardziej prawdziwe niż w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy Taylor formułował swoje koncepcje. Zacznijmy od relacji między wzrostem a rozwojem jednostki. Czy wzrost gospodarczy rzeczywiście prowadzi do indywidualnego szczęścia i spełnienia? Otóż niekoniecznie. Jednym z warunków rozwoju jednostki jest posiadanie czasu wolnego. Amerykański antropolog Marshall Sahlins w słynnym eseju „Pierwotne społeczeństwo dobrobytu” odnotował, że średni czas pracy w społecznościach łowców-zbieraczy oscylował wokół 4 godzin dziennie[iv]. Zasoby technologiczne, którymi współcześnie dysponujemy, pozwoliłyby na zapewnienie wszystkim podobnej ilości czasu wolnego, wraz z poczuciem stabilności i bezpieczeństwa ekonomicznego, którego nie mieli łowcy-zbieracze. Nie stanie się tak jednak, dopóki celem numer jeden polityki ekonomicznej będzie wzrost gospodarczy.

    Równie niejednoznaczny jest związek wzrostu z ideałem życia rodzinnego. Można zastanawiać się, czy mieszczański ideał rodziny nadal pozostaje atrakcyjny. Wysoki wskaźnik rozwodów oraz upowszechnianie się nietradycyjnych form relacji sugerują, że coraz więcej osób poszukuje szczęścia poza tradycyjnym modelem rodziny. Podstawowy problem jest jednak innego rodzaju. W gospodarce kapitalistycznej większość decyzji inwestycyjnych podejmują prywatne przedsiębiorstwa. To one decydują, co, gdzie i w jakiej ilości będzie produkowane. Prowadzi to do absurdalnej ze społecznego punktu widzenia nadprodukcji dóbr luksusowych przy jednoczesnym braku zaspokojenia podstawowych potrzeb społecznych związanych z mieszkalnictwem, opieką żłobkową czy edukacją. W tej sytuacji dla wielu osób założenie rodziny okazuje się zwyczajnie zbyt kosztowne.

    Ambiwalencje związane ze wzrostem gospodarczym są chyba najbardziej widoczne, kiedy rozważamy jego związek z kolektywnym poczuciem sprawczości. Coraz częściej czujemy się, jak uczniowie czarnoksiężnika, którzy uwolnili moce, nad którymi nie potrafią panować. Anomalie pogodowe, w znacznej mierze będące wynikiem ocieplenia klimatu, coraz dobitniej pokazują, jak iluzoryczne są nasze roszczenia do panowania nad przyrodą. Jednocześnie statystyki wskazujące brak znaczących postępów w zakresie redukcji emisji gazów cieplarnianych sprawiają, że zaczynamy przyzwyczajać się do życia w cieniu nadchodzącej katastrofy.

    Ale paradoksy sprawczości można też obserwować w mikroskali. Wiele lat temu interesująco pisał o tym ekonomista Paul Hirsch w książce „Social Limits of Growth”[v]. Otóż zdaniem Hirscha wzrost gospodarczy zawodzi w przypadku tak zwanych dóbr pozycyjnych, których użyteczność jest uzależniona od tego, czy inni ludzie również je posiadają. Przykładem może być samochód.  Oglądając reklamy samochodów możemy odnieść wrażenie, że pojazdów tych jest na świecie bardzo mało. W typowym klipie reklamowym widzimy bowiem posiadacza samochodu cieszącego się wolnością przemieszczania się po pustych szosach, często na tle dziewiczej przyrody. Jednak, gdy niemal wszyscy posiadają samochody, zamiast idylli indywidualnej wolności doświadczamy koszmaru kolektywnego stania w korkach. Wartość samochodu jest więc tym mniejsza, im więcej ludzi korzysta z tego środka transportu. Podobne rozumowanie, przekonuje Hirsch, można zastosować do całej palety dóbr, takich jak domki jednorodzinne na przedmieściach, wykształcenie zapewniające wysokie zarobki, towary luksusowe czy wyróżnione pozycje społeczne. W przypadku dóbr pozycyjnych wzrost gospodarczy nie prowadzi do lepszego zaspokojenia potrzeb, lecz do rosnącej frustracji wynikającej z tego, że musimy wkładać coraz więcej wysiłku, aby utrzymać się na tym samym poziomie.

    Również międzynarodowe porównania bogactwa narodów prowadzą do rozczarowań. Pomijam metodologiczne trudności takich porównań oraz wątpliwości dotyczące tego, czy państwa rzeczywiście mogą zmienić swoją pozycję w światowej gospodarce. Na łamach „Gromad” ciekawie mówił o tym Maciej Grodzicki. Tutaj interesuje mnie raczej pytanie o to, co właściwie miałoby się stać, gdyby jakimś cudem Polska gospodarczo dogoniła Niemcy. Jeśli nagrodą miałby być wzrost poziomu konsumpcji indywidualnej, to cel ten nie jest wart wkładanego weń wysiłku. Badania z zakresu psychologii sugerują, że po osiągnięciu pewnego pułapu bogactwa dalszy wzrost nie prowadzi do zwiększenia subiektywnego poczucia zadowolenia[vi]. Ludzie szybko przyzwyczajają się do wyższego standardu życia i dodatkowy dochód nie daje im większej satysfakcji. Jeśli zaś chcielibyśmy lepszych usług publicznych, sprawniejszego państwa, wyższej jakości edukacji lub większych nakładów na kulturę, to powinniśmy skoncentrować się na tych właśnie kwestiach.

    Równie złudna wydaje się wiara w to, że wzrost gospodarczy automatycznie prowadzi do powstania świeckiego i tolerancyjnego społeczeństwa. Jak wiadomo, zwycięstwa wyborcze Donalda Trumpa, polityka będącego uosobieniem nietolerancji i autorytarnych skłonności, miały miejsce w Stanach Zjednoczonych, czyli najbogatszym państwie świata! Na dodatek, w obsesji porównywania państw pod względem rozwoju gospodarczego jest coś infantylnego. Gdyby dziecko w przedszkolu chwaliło się, że jest bogatsze i ma lepsze zabawki niż inne dzieci, szybko zwrócono by mu uwagę. Osobliwie, w odniesieniu do państw i narodów uznajemy takie zachowanie za całkiem normalne.

    Ostatnią kwestią, którą chcę poruszyć, jest związek wzrostu gospodarczego z zachowaniem wewnętrznego i zewnętrznego pokoju. Istotnie, trudno sobie wyobrazić powszechne odejście do polityki wzrostu gospodarczego w warunkach zaostrzającej się rywalizacji militarnej. Nawet jednak w tym obszarze niezbędne jest nie tyle pobudzanie wzrostu gospodarczego, co ukierunkowane inwestycje w poprawę bezpieczeństwa militarnego, żywnościowego i energetycznego. Natomiast gdy idzie o wewnętrzne konflikty redystrybucyjne, to zwyczajnie nie da się ich uniknąć. Obecny poziom nierówności społecznych wydaje się niemożliwy do pogodzenia z istnieniem demokracji. Niemal wszędzie obserwujemy wzrost popularności ruchów odrzucających demokrację liberalną, w niektórych państwach podjęły one pierwsze próby jej zakwestionowania. Wystarczy tu wspomnieć o erozji praworządności pod rządami Prawa i Sprawiedliwości, reformach konstytucyjnych wprowadzonych na Węgrzech przez ekipę Viktora Orbana, czy nieuznaniu wyników wyborów prezydenckich przez Donalda Trumpa i Jaira Bolsonaro. Chociaż nie sposób wyjaśnić tych wydarzeń przy pomocy jednego czynnika, to wydaje się, że rosnące nierówności stwarzają podatny grunt dla ruchów antyliberalnych. W tej sytuacji mamy wybór między powrotem do konfliktu klasowego albo stopniową erozją poparcia społecznego dla liberalno-demokratycznego porządku.

    Jaki jest zatem związek między wzrostem gospodarczym a dobrym życiem? Wydaje się, że znaleźliśmy się w sytuacji paradoksalnej. Nie potrafimy określić, czego właściwie chcemy. Wiemy jedynie, że chcemy więcej. Innymi słowy, koncentrowanie się na statystykach PKB sprawia, że tracimy z pola widzenia pytanie o to, czym jest dobre życie i dobre społeczeństwo. W dobie kryzysu klimatycznego nie możemy dłużej pozwolić sobie na podobną beztroskę. Najwyższy czas na dokonanie rewizji priorytetów[vii].


    Dr. Maciej Kassner – Politolog specjalizujący się w historii myśli politycznej. Obecnie pracuje nad monografią poświęconą filozofii Karla Polanyiego


    [i] Ch. Taylor, Legitimation Cirsis? [w:] tegoż, Philosophical Papers, vol. II, Cambridge University Press 1985, s. 248-289. Owo rozluźnienie relacji między wzrostem gospodarczym a dobrym życiem wynika głównie z nasilającej się od lat 60-tych dwudziestego wieku krytyki konsumpcyjnego stylu życia połączonej z coraz ostrzejszą świadomością kryzysu ekologicznego.

    [ii] S. Marglin, Individualism and Scarcity [w:]Globalization, Culture, and the Limits of Markets. Essays in Economics and Philosophy, ed. S. Cullenberg, P. K. Pattanaik, Oxford University Press, 2004, s. 155-176.

    [iii] C. B. Macpherson, The Political Theory of Possessive Individualism: Hobbes to Locke, Oxford University Press, 1962. Na temat związków między koncepcją posesywnego indywidualizmu a idea nieograniczoności potrzeb zob. C. B. Macpherson, The Real World of Democracy, Oxford University Press, 1965, s. 62.

    [iv] Sahlins, M, Pierwotne społeczeństwo dobrobytu [w:] E. Nowicka & M. Kempny (Red.), Badanie kultury. Elementy teorii antropologicznej, Wydawnictwo Naukowe PWN 2003, s. 275-306.

    [v] F. Hirsch, Social Limits to Growth, Routledge 1976.

    [vi] Zjawisko to znane jest jako paradoks Easterlina.

    [vii] Nie musi to koniecznie oznaczać porzucenia wzrostu. Nancy Fraser pisze o tym problemie w sposób następujący: ”Socjalizm musi zdeinstytucjonalizować wzrost wbudowany na stałe w kapitalistyczne społeczeństwo. Nie oznacza to (,..), że musimy zinstytucjonalizować postwzorst jako wbudowany na stałe kontr-imperatyw. Chodzi raczej o to, że musimy potraktować pytanie o wzrost (ile, jeśli w ogóle; jakiego rodzaju, jak i gdzie) jako pytanie polityczne, które musi zostać rozstrzygnięte w wielowymiarowej refleksji opartej o ustalenia nauki o klimacie.” Por. N. Fraser, Cannibal Capitalism. How Our System is Devouring Democracy, Care, and the Planet – and What We Can Do about It, Verso, 2022, s. 154.