Menu

    Możemy zaspokajać potrzeby społeczne bez pomocy kapitału. Rozmowa z Maciejem Grodzickim

    Łukasz Ostrowski rozmawia z Maciejem Grodzickim

    Dr Maciej Grodzicki – adiunkt na Uniwersytecie Jagiellońskim, członek Rady Klimatycznej UJ oraz zarządu Polskiej Sieci Ekonomii, a także działacz Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Prowadzi badania nad międzynarodową ekonomią polityczną, globalnymi łańcuchami dostaw i ekonomią wspólnych zasobów, w tym lasów.


    Łukasz Ostrowski: W swojej książce[1] stwierdzasz, że funkcjonowanie łańcuchów wartości w globalnej gospodarce zawsze pociąga za sobą podział pracy, który faworyzuje gospodarki bardziej rozwinięte. W jaki sposób podtrzymywane jest zacofanie krajów peryferyjnych?

    Maciej Grodzicki: Przewagi gospodarek centralnych są różne: od typowo ekonomicznych, związanych z wysokim wyposażeniem kapitałowym, skalą produkcji i zaawansowaną technologią, przez przewagi finansowe związane z mocnymi walutami i dostępem do tańszego kredytu, aż po dominację militarną i polityczną w organizacjach międzynarodowych (jak Bank Światowy czy MFW). Podstawowe źródło tych różnic leży w asymetrii kapitałowej – własność kapitału i technologii jest skoncentrowana w kilku krajach świata. Pozostałe gospodarki, peryferyjne i półperyferyjne, są w dużej mierze podporządkowane ekonomicznie temu centralnemu kapitałowi. Innymi słowy, struktury gospodarek peryferyjnych, organizacja pracy, a także sama akumulacja kapitału w tych krajach w pierwszej kolejności zaspokajają interesy światowego Centrum, a dopiero pobocznie lokalne potrzeby społeczne. Najbardziej jaskrawymi ilustracjami tego zjawiska są specjalne strefy ekonomiczne (i szerzej segment bezpośrednich inwestycji zagranicznych), gdzie miliony nisko wynagradzanych pracowników na światowym Południu wytwarzają towary, które następnie mogą być tanio konsumowane na Północy. Produkcja ta generuje zyski w dużej mierze również dla kapitału z Centrum, zasilając jego akumulację na Północy i utrwalając dysproporcje rozwojowe.

    Dochodzi zatem do potężnego drenażu wartości ekonomicznej wytworzonej przez pracowników w krajach Południa. Hickel, Lemos i Barbour w artykule opublikowanym niedawno na łamach czasopisma “Nature Communications” szacują, że pracownicy z Południa wykonują 90% pracy, która napędza światową gospodarkę, a otrzymują jedynie 21% globalnego dochodu. Procesy gospodarcze są przez to jakościowo odmienne w krajach na różnym poziomie rozwoju. Dlatego również stopniowy rozwój nie sprawi, że firmy w krajach peryferyjnych staną się w pewnym momencie światowymi liderami.

    Jak te dysproporcje uzasadnia mainstreamowa ekonomia?

    Według ekonomii głównego nurtu hierarchia krajów w światowej gospodarce odzwierciedla różne stadia rozwoju kapitalizmu. Zgodnie z tą narracją prędzej czy później wszystkie kraje, jeśli będą budować odpowiednie instytucje, przejdą przez kolejne etapy rozwoju, aż do szczytu. Takie podejście proponują m.in. nobliści z 2024 roku: Acemoglu, Robinson i Johnson. Przez poprawę instytucji rozumie się zazwyczaj ochronę własności prywatnej i szeroką swobodę w gospodarowaniu, upowszechnienie relacji rynkowych oraz zapewnienie korzystnych warunków dla inwestorów, w tym tych zagranicznych.. W nieco bardziej krytycznych nurtach, które zaczynają być obecnie w polskiej debacie publicznej – ekonomii państwa przedsiębiorczego czy państwa rozwojowego – proces ten jest przedstawiany podobnie, mimo pewnych narracyjnych i politycznych różnic. Uznaje się, że choć wymaga to inwestycji państwa w naukę i rozwój technologii, gospodarka jest w stanie przejść przez wszystkie etapy rozwoju i awansować w światowej hierarchii. Tymczasem koncepcje takie jak teoria międzynarodowego podziału pracy Immanuela Wallersteina czy marksistowska teoria zależności Ruy Mauro Mariniego podkreślają, że świat dzieli się na odrębne bloki. Czasem dokonują się przesunięcia, ale co do zasady istnieje trwały podział między krajami na różnych etapach rozwoju. Tymczasem skuteczne przesunięcia w historii  gospodarczej – jak choćby Azjatyckich Tygrysów – były możliwe nie tylko dzięki zaangażowaniu państwa w budowę krajowego sektora eksportowego, ale też za sprawą mocnego wsparcia ze strony USA oraz pacyfikacji ruchu pracowniczego przez autorytarne rządy.

    Obecnie popularna stała się narracja, propagowana np. przez Marcina Piątkowskiego w książce „Złoty wiek”, że gospodarka Polski zbliża się już do Zachodu, a osiągnięcie szczytowego poziomu w międzynarodowym podziale pracy wymaga tylko trochę więcej interwencjonizmu.

    Rzeczywiście w ciągu ostatnich 8 lat dynamika wzrostu realnego PKB na nowo przyspieszyła i była jedną z wyższych w UE. Nasze wynagrodzenia w kraju zaczęły rosnąć w relacji do zagranicznych płac. I to nie tylko w parytecie siły nabywczej, ale również według kursu walutowego – a taka miara lepiej ilustruje miejsce kraju w międzynarodowym podziale pracy. Polskie płace godzinowe brutto, wyrażone w euro, stanowiły w 2016 roku przeciętnie około 27 procent niemieckich, a w ubiegłym roku było to już ponad 35 procent. Wzięło się to między innymi stąd, że Polscy pracownicy okazali się potrzebni światowemu kapitałowi w nowych falach ekspansji inwestycji zagranicznych i rozwoju łańcuchów dostaw, w ramach których rozwijał się system logistyki i transportu oparty na polskiej sile roboczej. Mieliśmy też offshoring sektora usługowego, który w dużych miastach angażuje część młodych, wysoko wykształconych pracowników. To są dwa nowe rodzaje inwestycji zagranicznych, które po inwestycjach przemysłowych z poprzednich lat napłynęły do kraju na wielką skalę i zaangażowały dużo pracowników.

    Poza tym prosocjalne aspekty polityki Zjednoczonej Prawicy spowodowały,  że większa część dochodów wypracowanych przez polskich pracowników zostawała w kraju. Wprowadzono na przykład godzinową płacę minimalną i programy transferów pieniężnych, które podwyższały dochody ludności, stymulowały koniunkturę i powodowały, że najmniej płatne prace zniknęły z rynku. Taka polityka sprzyjała dynamice płac nominalnych, obniżyła bezrobocie niemal do zera i przez kilka lat z rzędu, aż do 2020 r., podnosiła udział płac w dochodzie narodowym.

    Wbrew obiegowej opinii, PiS prowadził również całkiem rozsądną politykę fiskalną. Wzrost części wydatków budżetowych poprawił koniunkturę w kraju i pozwolił wręcz na obniżenie relacji zadłużenia publicznego do PKB. Pomogła temu nacjonalizacja kolejnych banków komercyjnych (Pekao i Alior), która ograniczyła odpływ zysków korporacyjnych za granicę – do spółek-matek. Duży udział Skarbu Państwa w sektorze finansowym był również zbawienny po 2020 r., gdy banki wzięły na siebie sporą część nowo wyemitowanych obligacji skarbowych. Odsetki od tych obligacji, zamiast płynąć do zagranicznych właścicieli, zostają w większym stopniu w sektorze państwowym.

    Wszystko to przełożyło się na poprawę naszej sytuacji na arenie międzynarodowej, czego wyrazem jest wskaźnik międzynarodowej pozycji inwestycyjnej netto. W 2014 r. łączne zadłużenie zagraniczne Polski przekraczało 70% PKB, dziś stanowi jedynie ok. 33% PKB.

    Jednak narracja, którą przywołujesz, pomija strukturalne różnice między Polską a krajami centralnymi – Francją, Niemcami, Stanami. To, czego nie widzimy w narracji „modernistów” takich jak Piątkowski, to fakt, że pomimo całego wspomnianego rozwoju, asymetria między Polską a Zachodem nadal się utrzymuje. O ile spora poprawa nastąpiła w sferze finansowej, to w kluczowym wymiarze produkcji nie widać większych zmian. Jak spojrzymy na strukturę zatrudnienia, to dla kapitału zagranicznego pracuje dzisiaj jeszcze więcej polskich pracowników niż 8 lat temu. Faktem jest, że korporacje międzynarodowe coraz częściej lokują w naszym kraju bardziej złożone i technologicznie zaawansowane procesy i funkcje biznesowe, co może świadczyć o wzmocnieniu naszej siły przetargowej. Kluczowe decyzje – w tym te o podziale zysku czy lokalizacji zakładów – są jednak nadal podejmowane w innych krajach, co wystawia naszą gospodarkę na duże ryzyko. Tak naprawdę więc jesteśmy wciąż bardzo zależni od światowej koniunktury i od kapitału zagranicznego.

    Czy uzależnienie od kapitału zagranicznego jest przeszkodą, żeby walczyć o poprawę warunków pracy i płacy na obecnym poziomie rozwoju?

    Jeśli chodzi o warunki płacowe, to kapitał zagraniczny może być nawet lepszy niż lokalny. Istnieje prawidłowość, że duże, zagraniczne firmy mogą sobie pozwolić na wyższe płace niż małe polskie przedsiębiorstwa. Mają do tego zasoby i przewagi technologiczne. Oczywiście same z siebie nie podwyższą płac. Zależy to od tego, czy rządy i organizacje pracownicze są wystarczająco bojowe, aby z nimi walczyć. Dlatego tak ważna jest rola zakładowych związków zawodowych, których nie zastąpi nawet najbardziej prosocjalna polityka rządu. Ta ostatnia jest bowiem zawsze zmienna, zależna od cyklu wyborczego.

    Natomiast dogonienie Zachodu jest niemożliwe tak długo, jak centrale firm są zlokalizowane na Zachodzie, a filie, montownie i magazyny w Polsce. Dysproporcje regionalne widać w samych Niemczech, gdzie centrale kapitału są w Zagłębiu Ruhry i w Bonn, a we wschodnich Niemczech działają montownie i magazyny. Luka płacowa między tymi regionami jest bardzo duża. W Polsce, aby ta luka została zapełniona, musiałaby nastąpić akumulacja krajowego kapitału produkcyjnego na dużą skalę.

    Czyli dla warunków pracy reindustrializacja Europy Wschodniej byłaby korzystna?


    Zależy, na jakich warunkach. Pamiętajmy, że światowy kapitał nie przychodzi tutaj po to, żeby dużo płacić. Przeciwnie, przychodzi dlatego, że płace są kilka razy niższe niż na Zachodzie, jest dłuższy czas pracy i nie ma związków zawodowych. Do pewnego momentu można walczyć o więcej, ale są granice, których się nie przeskoczy – jeśli będziemy polegać na oddziałach firm zagranicznych. W ostatnim roku widzimy zahamowanie napływu FDI do Polski, coraz więcej jest wiadomości o zamykanych zakładach i zwolnieniach grupowych (choć nadal to mała liczba w skali kraju). Być może to pierwszy sygnał, że dla części koncernów Polska przestała być atrakcyjna kosztowo.

    W twojej książce pojawia się teza, że dążenie do miejsca na szczycie łańcuchów wartości wymaga uczestnictwa w międzynarodowej konkurencji. Wydaje się więc, że nie do pomyślenia jest polityka gospodarcza, która rozwijałaby dobre miejsca pracy w Polsce, w zgodzie z interesem pracowników w innych krajach. Oznaczałoby to, że zostaje nam walczyć, aby przykładowa fabryka Intela nie powstała w Czechach albo w Azji. Pytanie, czy w ogóle jest możliwe internacjonalistyczne podejście do rozwoju gospodarczego?

    Moglibyśmy sobie wyobrazić rząd światowy – Keynes proponował pewną namiastkę takiej instytucji – który by koordynował przepływy kapitałowe i redukował istniejące asymetrie między krajami w sferze ich bilansów płatniczych. Kolejnym potrzebnym krokiem byłoby wyrównanie płac, jest to bowiem głęboko niesprawiedliwe, że dysproporcje w wynagrodzeniach za pracę sięgają kilkuset procent. Jednak takie regulacje nie byłyby w interesie samego kapitału, który korzysta z obecnej rywalizacji o napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Jest to tak zwany „race-to-the-bottom”, w którym rządy narodowe prześcigają się w deregulacji pracy, zwolnieniach podatkowych, subsydiach dla inwestorów czy w demontażu całej sfery państwa opiekuńczego. Tendencje te prędzej zatrzyma jednak ruch pracowniczy, niż światowe elity polityczne, jak wyobrażał to sobie Keynes. Dlatego też jedną z kluczowych wartości związków zawodowych jest międzynarodowa solidarność ludzi pracy.

    Koncentrując się na rywalizacji o inwestycje, odwracamy wzrok od potrzeb społecznych, które moglibyśmy zaspokajać bez pomocy kapitału. Napływ inwestycji zagranicznych i wzrost eksportu powszechnie uważa się za wspaniałe zjawiska. Nie zwraca się uwagi na fakt, że jako obywatele i pracownicy nie czerpiemy korzyści społecznych z eksportu, jeśli dochody z niego są akumulowane jako zyski, i trafiają na rynki nieruchomości czy rynki instrumentów finansowych albo wypływają za granicę w formie zysków korporacyjnych. W dyskusji publicznej nie pyta się o to, czy zaspokajamy podstawowe potrzeby społeczne, choć ich spełnienie jest czymś, co moglibyśmy osiągnąć sami: wybudować mieszkania, zapewnić zdrową i tanią żywność, rozwijać transport publiczny. Te kwestie są marginalizowane na rzecz dyskusji o inwestycjach sektora prywatnego.

    Nie bierze się też pod uwagę tego, że przez nadmiar kapitału zagranicznego może brakować na rynku pracowników dla sektora publicznego, w efekcie czego sektor ten się zwija. Gdy widzimy raporty mówiące o tym, że w Polsce brakuje X tysięcy nauczycieli, pielęgniarek, pracowników opieki, ale też np. wykwalifikowanych inżynierów i budowlańców, to można się przyjrzeć strukturze zatrudnienia absolwentów szkół wyższych w Polsce. Duża część z nich zasila oddziały korporacji międzynarodowych, które przebijają sektor publiczny w oferowanych stawkach wynagrodzeń. Taka jest społeczna cena dotowania kapitału.

    Obecnie dostrzegalna jest tendencja do deglobalizacji. Dyskutuje się o wzroście protekcjonizmu Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Czy widzisz w tym coś korzystnego, czy raczej wyraz agresywnej konkurencji międzynarodowej?


    Obecne po 2009 r. tendencje protekcjonistyczne stoją poniekąd w kontrze do wcześniejszych apologii wolnego handlu, ale chodzi w nich wyłącznie o budowę narodowego kapitalizmu. Być może będzie to korzystne dla zwiększania krajowych zysków. Jednak moim zdaniem ważniejsza jest jakość życia klasy pracującej, dostęp do zaspokojenia bazowych potrzeb oraz relacja naszej gospodarki do ekosystemu i klimatu Ziemi.

    No właśnie, przejdźmy do ekologii. W polemicznym artykule na łamach „Gazety Wyborczej”, który napisałeś ze współpracownikami z projektu Degrowth Polska, bronicie konieczności zmniejszenia produkcji w obliczu katastrofy klimatycznej. Oswajacie tę koncepcję, zwracając uwagę na fakt, że nawet z inicjatywy Unii Europejskiej odbywają się już konferencje postwzrostowe. Nasuwa się od razu pytanie o to, jak się ma degrowth do kapitalizmu. Czy wprowadzenie idei postwzrostowych w życie nie wymaga zniesienia prywatnej własności kapitału?

    Będąc konsekwentnym – tak. Kapitał jest z konieczności nastawiony na ekspansję i nie ma żadnego interesu w utrzymaniu zrównoważonej produkcji. Co więcej, wspomniana wcześniej rywalizacja gospodarcza między państwami jest główną barierą dla jakichkolwiek polityk ekologicznych. Rządy de facto uosabiają interesy narodowych kapitałów. Nie jest przecież tak, że politycy pytają się swoich społeczeństw i demokratycznie decydują, żeby dalej zwiększać emisje gazów cieplarnianych. Dlatego w ostatnich latach nastąpiło zbliżenie myśli dewzrostowej, skupionej na ograniczaniu zbędnej i szkodliwej produkcji, z nurtem ekosocjalistycznym, który tradycyjnie proponował różne formy społecznego planowania produkcji.

    Jakie formy planowania postulują ekonomiści dewzrostu?

    Znajdziemy autorów, którzy propagują bardziej odgórne formy planowania oraz takich, którzy uważają, że musi ono przebiegać demokratycznie i partycypacyjnie, opierając się na oddolnej organizacji i głosie społeczności lokalnych i pracowniczych. Natomiast punktem wyjścia ma być zawsze ustalenie na poziomie globalnym limitów zużycia zasobów, aby następnie, w ramach poszczególnych społeczeństw, decydować o tym, jak gospodarować dostępnym budżetem: paliw, minerałów czy emisji gazów cieplarnianych. Na poziomie lokalnym można prawdopodobnie dopuścić różne formy organizacji, z ważnym komponentem demokracji pracowniczej i produkcji spółdzielczej.

    Czy w nurcie postwzrostu wypracowano jakąś wizję tego, w jaki sposób na poziomie krajowym zorganizować gospodarkę planową tak, żeby odpowiadała potrzebom społecznym? Przeciwko demokratyzacji gospodarczej najczęściej wytacza się argument, że planowanie nie pozwala na taką racjonalną alokację zasobów, która – jak w wymianie rynkowej – dynamicznie dostosowuje się do potrzeb ludzi.

    Ograniczenie produkcji i konsumpcji siłą rzeczy spowoduje, że zmniejszy się gama potrzeb, które zaspokajamy za pomocą rynku. Dzisiaj jest tak, że wytwarzanie dużej części towarów luksusowych wymaga bardzo złożonej organizacji łańcucha produkcji. Z różnych zaawansowanych technicznie gadżetów trzeba by pewnie zrezygnować, jeśli myślimy o zrównoważonej gospodarce w skali świata. Dla porównania organizację systemów zaopatrzenia w żywność, transport, media i usługi publiczne państwo realizuje nie od dziś, więc są to sektory, które często już mają historię uspołecznienia. Nie potrzebujemy cen rynkowych, żeby nimi zarządzać.

    Tę logikę – opartą nie na rentowności i wielkości portfela konsumenta, lecz na solidarności i wspólnotowym ustalaniu celów produkcji – należy rozszerzyć na inne gałęzie gospodarki. Jak mawiał Harry Magdoff, redaktor Monthly Review” i członek amerykańskich komisji planistycznych w trakcie II Wojny Światowej, „Jeśli chcesz dostosować społeczeństwo do potrzeb ludzi, musisz to zaplanować. Nie ma innej drogi”. Dzisiaj autorzy z nurtu dewzrostu czerpią m.in. z tych doświadczeń gospodarki wojennej, ale też z innych projektów planowania: chilijskiego projektu Cybersyn, rewolucyjnej Katalonii, indyjskiego stanu Kerala, syryjskiej Rojavy czy lokalnych społeczności w krajach Ameryki Łacińskiej. Są to przykłady dalekie od rzeczywistości kapitalistycznej Północy, pokazujące jednak, że planowanie może działać.

    Przykładowo, w specjalnym numerze Monthly Review” nt. planowania w dewzroście z 2023 r. Matthias Schmelzer i Elena Hofferberth pisali.o 5 potrzebnych wymiarach takiego projektu: 1) selektywny rozkwit i redukcja produkcji; 2) demokratyzacja produkcji; 3) planowanie zaopatrzenia socjalnego i równości; 4) planowanie postępu technicznego; 5) globalna sprawiedliwość i reparacje szkód.

    W swoim artykule „Antyentropijny potencjał skrócenia czasu pracy” piszesz, że zmniejszenie ilości wykonywanej pracy byłoby dobre zarówno dla klimatu, jako część projektu ograniczenia produkcji, jak też dla dobrostanu pracowników. Przytaczasz dwa rodzaje myślenia o skutkach takiej reformy. Z jednej strony cytujesz autorów, którzy przekonują, że taka reforma byłaby dobra dla wydajności pracy. Z drugiej argumentujesz, że skrócenie czasu pracy jest sprzeczne z interesami kapitału.

    W niektórych sektorach firmy mogą na tym skorzystać. Pracownicy mogą być bardziej skupieni i wypoczęci, co w pewnych rodzajach pracy umysłowej może przynieść korzyści. Na większą skalę można też dostrzec to, że dzięki krótszemu czasowi pracy ludzie biorą mniej L4, bo mniej chorują. Pokazują to wyniki pilotażowego programu 4-dniowego tygodnia pracy w Wielkiej Brytanii. Po roku trwania programu „39% pracowników było mniej zestresowanych, a 71% miało obniżony poziom wypalenia zawodowego”. Wskaźnik absencji w pracy, wynikających ze zwolnień lekarskich i urlopów branych na żądanie, obniżył się aż o 2/3! Nic dziwnego, że ponad 90% firm uczestniczących w badaniu kontynuuje czterodniowy tydzień pracy.

    Co do zasady jednak skrócenie czasu pracy jest wbrew interesom kapitału. Poważne skrócenie dnia pracy, nie o godzinę dziennie, ale o jedną trzecią lub o połowę, siłą rzeczy poważnie uderza w sprzedaż, a przez to również w strumień zysków i rentowność kapitału. Dlatego też potrzebujemy tej reformy. Jest to droga, która prowadzi nas poza kapitalizm.

    Rozumiem, że możemy zacząć tą drogą iść już teraz, w kapitalizmie?


    Gdybyśmy wprowadzili taką politykę, musiałoby iść z nią w parze wzmocnienie sektora publicznego, żeby nagle nie zabrakło pielęgniarek, nauczycieli i strażaków. Z kolei komercyjne sektory, takie jak produkcja żywności, które są mało rentowne, ale jednak kluczowe społecznie, mogą wymagać planowego wsparcia. Najlepiej byłoby, gdyby doszło do zamknięcia lub skurczenia sektorów, które produkują dobra luksusowe albo są nastawione tylko na eksport, czyli takie, z których możemy łatwo rezygnować. Gdyby na przykład wybrane zakłady przemysłu motoryzacyjnego zamknęły się w Polsce, pracownicy mogliby dostać pracę w innych zakładach, pracując na rzecz ważnych potrzeb społecznych. Oczywiście najlepiej by było, gdyby polityka ta była koordynowana na poziomie unijnym, aby przynajmniej w krótkim okresie ograniczyć ryzyko masowej ucieczki kapitału wytwórczego.

    Do jakiego stopnia rezygnacja ze wzrostu gospodarczego jest do pogodzenia ze wzrostem dobrobytu? Większość ekonomistów sądzi, że ze wzrostem PKB idzie w parze dobrobyt. Czy ekologia i wzrost dobrostanu ludzkości jest ze sobą do pogodzenia?

    Po pierwsze, bardzo często wzrost PKB, czyli innymi słowy wzrost strumienia produkcji, ma u podstaw sztuczny niedobór. Np. odnotowujemy wzrost produkcji usług zdrowotnych, bo ludzie nie mają dostępu do publicznej ochrony zdrowia. Wzrasta komercyjna produkcja mieszkań, bo na rynku mieszkaniowym są spekulanci, flipperzy, Airbnb i pustostany. Grodzi się tereny publiczne, a potem zachęca ludzi, żeby jeździli na wakacje do prywatnych hoteli. Innymi słowy, tworzy się sztuczne niedobory po to, żeby zmuszać ludzi do pracy, a następnie przedstawia się jako niesamowitą korzyść fakt, że kapitalistyczna gospodarka coś wyprodukowała. Więc uspołecznienie zasobów i produkcji miałoby taką zaletę, że duża część produkcji stałaby się zbędna.

    Po drugie, co bardziej istotne, wchodzimy obecnie w etap kapitalizmu katastroficznego. Katastrofa klimatyczna już się dzieje, choć na razie w Europie tylko raz na jakiś czas naszą uwagę przykuwa fala upałów lub powodzi. Tymczasem na światowym Południu są już takie powodzie i fale upałów, w których giną tysiące ludzi na raz. W Europie mało kogo to obchodzi, bo dzieje się to „gdzieś na południu”. Ale to się będzie działo coraz częściej i będzie coraz bardziej widoczne, że wzrost produkcji stoi w kontrze do naszego zdrowia, możliwości życia, dostępu do żywności i elementarnego bezpieczeństwa.



    [1] M.J. Grodzicki, Konwergencja w warunkach integracji gospodarczej. Grupa Wyszehradzka w globalnych łańcuchach wartości, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków, 2018.