Menu

    Robotniczy radykalizm Solidarności

    Łukasz Ostrowski rozmawia ze Zbigniewem Marcinem Kowalewskim

    Zbigniew Marcin Kowalewski – badacz ruchów rewolucyjnych, autor kilku książek, m.in. „Guerrilla latynoamerykańska” (1978) i „Ukraińskie rewolucje” (2023). W 1981 r. był członkiem Prezydium Zarządu Regionalnego NSZZ „Solidarność” Ziemi Łódzkiej, działaczem ruchu na rzecz samorządności pracowniczej, delegatem na I Krajowym Zjeździe Delegatów związku i członkiem jego komisji programowej. Na zaproszenie zakładowych organizacji związkowych CFDT i CGT w Narodowym Instytucie Statystyki i Studiów Ekonomicznych (INSEE). Wyjechał, 10 grudnia 1981 r., na tydzień do Francji, gdzie zastał go stan wojenny. Uczestniczył tam we francuskim ruchu solidarności z Solidarnością. Powrócił do kraju w grudniu 1989 r. Współpracował z „Lewą Nogą” i wydawał czasopismo „Rewolucja”. Jest zastępcą redaktora naczelnego „Le Monde diplomatique – Edycja polska”.


    Łukasz Ostrowski: Chciałbym Cię najpierw zapytać o wyobrażenia dotyczące Solidarności, które pojawiają się często w publikacjach i w dyskusji publicznej na jej temat. Jedno z nich jest takie, że był to w gruncie rzeczy ruch narodowo-katolicki. Jak można rozumieć relację między chrześcijańską ideologią a działaniami Solidarności?

    Zbigniew Marcin Kowalewski: Określanie Solidarności w takich kategoriach, moim zdaniem, nie ma żadnego sensu. To był przede wszystkim wielki, masowy ruch robotniczy. W tego rodzaju ruchach występują rozmaite przejawy panującej ideologii i praktyk rozpowszechnionych w środowisku robotniczym. Jest rzeczą oczywistą, że klasa pracująca w PRL-u była zdecydowanie katolicka. Wynikało to w dużej mierze z tego, że wszelkie tradycje, symbole i praktyki, historycznie związane z ruchem robotniczym, zostały przejęte przez państwo i przez rządzącą biurokrację. Środowiska robotnicze, również te, które posiadały tradycję klasowych walk społecznych, zostały z nich wywłaszczone. W sytuacji konfliktu z państwową warstwą biurokratyczną trudno byłoby sobie wyobrazić, że obie strony będą występowały wymachując tymi samymi sztandarami albo śpiewając te same pieśni.

    Sytuacja w Polsce była pod tym względem bardzo nietypowa, bo w krajach kapitalistycznych nie występuje zjawisko ekspropriacji symboli ruchu robotniczego przez klasę panującą. W Polsce ruch robotniczy musiał szukać swoich własnych symboli i dyskursów. Musiał też odkrywać mnóstwo rozmaitych praktyk, między innymi organizacyjnych. W PRL-u nikt nie miał gdzie się nauczyć, na przykład tego, jak demokratycznie, a zarazem sprawie, przeprowadzić comiesięczne zgromadzenie regionalne 800. delegatów organizacji zakładowych. Wszystkiego tego ruch robotniczy musiał uczyć się na nowo. Natomiast był to ruch stawiający typowo klasowe postulaty, więc nie należy go sprowadzać do zjawisk ideologicznych, które się w nim pojawiały. W mojej codziennej praktyce w Łodzi i jej regionie, tj. w drugim w Polsce ośrodku przemysłowym po Śląsku, to, co określiłeś mianem narodowo-katolickiej ideologii, występowało rzadko i nie miało znaczenia dla przejawianych postaw. Zajmowaliśmy się sprawami, które z religią nie miały nic wspólnego.

    Ale jednak związki z Kościołem były podkreślane przez reprezentację Solidarności. W uchwale z  pierwszego zjazdu delegatów znalazły się wyrazy uznania dla myśli Jana Pawła II. Wspominasz też w swojej książce [Rendez-nous nos usines! Solidarnosc dans le combat pour l’autogestion ouvrière”, La Brèche, Paryż, 1985] o tym, że encyklika „Laborem excercens” miała wówczas duże znaczenie i cieszyła się popularnością. Jednocześnie Kościół zachowywał bardzo zachowawcze stanowisko i, jak wiemy, nawoływał do powściągania dążeń radykalnych. W związku z tym nasuwa się pytanie, czy jednak wpływ Kościoła na Solidarność jako całość, również biorąc pod uwagę warstwę kierowniczą nie miał zasadniczo ograniczającego charakteru?

    Trzeba przypomnieć sierpniowe kazanie kardynała Wyszyńskiego, jedyne które było transmitowane przez telewizję. Jego wydźwięk był jasny: nie można destabilizować polskiego państwa narodowego. Był to apel o zakończenie strajków, ale nie miał żadnego wpływu na ich przebieg. Mówimy o apelu skierowanym do robotników, którzy w poczuciu ciążącego na nich zagrożenia zapraszali księży na strajki do odprawiania mszy. To była typowa praktyka wierzących, polegająca na szukaniu oparcia duchowego w sytuacji zagrożenia i bardzo silnego napięcia. Natomiast ani ci księża, ani Wyszyński, który cieszył  się wówczas ogromnym autorytetem, nie wywarli żadnego wpływu na przebieg wydarzeń. Pojawiało się natomiast umiarkowanie w Solidarności, które mogło wynikać z dwóch przyczyn – z określonych przekonań lub z braku doświadczenia i wyobraźni politycznej. Z tymi, którzy zaliczali się do pierwszej kategorii, bo na przykład bali się, że robotnicy będą mieli za dużo do powiedzenia, trzeba było walczyć. Natomiast jeżeli chodzi o ten drugi rodzaj umiarkowanych, których było mnóstwo, to trzeba było ich przekonać, pokazując, że nie ma innego wyjścia; że umiarkowane postawy prowadzą do porażek. Takie środowiska pozyskiwaliśmy.


    Drugie wyobrażenie, o które chciałem Cię zapytać, które współcześnie jest szczególnie często przywoływane przez liberałów, dotyczy kluczowej roli inteligencji w Solidarności. Dochodzi nawet do takich stwierdzeń, jak z nowej książki Marcina Zaremby „Wielkie rozczarowanie”, w której autor pisze, że: „bez KOR-u rewolta rozpoczęta w lipcu osiemdziesiątego roku skończyłaby się bez rewolucyjnych konsekwencji”. Jego zdaniem KOR miał dać ruchowi „sieć organizacyjną i poligraficzną” oraz „podważyć monopol na prawdę w kraju”. Więc jak to było z tą przewodnią rolą inteligencji?

    Na pewno nie było czegoś takiego, jak „przewodnia rola inteligencji” w Solidarności. Jeśli chcemy mówić o zasługach środowisk, które prowadziły działalność opozycyjną przed Sierpniem – oczywiście nie mówiąc o inteligencji jako takiej, bo środowiska opozycyjne były wśród niej zdecydowanie mniejszościowe – to były to poważne osiągnięcia na dwóch powiązanych ze sobą polach. Polu walki o demokrację i polu inspirowania do walki o prawa pracownicze. Na obu z nich opozycja demokratyczna, skupiona wokół KSS-KOR, odegrała bardzo ważną rolę w kwestii praw pracowniczych (głównie za pośrednictwem swojego pisma „Robotnik”).

    Jednocześnie KOR miał poważną konkurencję ze strony pisma „Ruch Związkowy”, wydawanego przez Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO), a więc z nurtu opozycji prawicowej. Główna różnica między tymi periodykami polegała na tym, że „Robotnik” propagował ideę różnych, wybieralnych przedstawicielstw i komisji robotniczych, które miałyby istnieć na szczeblu jedynie zakładowym i działać w ramach oficjalnych związków zawodowych lub poza nimi. Stworzenie wolnych związków zawodowych było dla tego środowiska celem na nieokreśloną bliżej przyszłość. Tymczasem „Ruch Związkowy”, co zresztą widać w tytule tego pisma, już wtedy propagował walkę o wolne związki zawodowe.

    W Sierpniu sprawa się rozstrzygnęła – nie powstały ani zakładowe przedstawicielstwa pracownicze jak chciał KOR, ani różnorodne wolne związki zawodowe jak postulował ROPCiO, lecz jeden, skupiający możliwie cały świat pracy, związek, oczywiście wolny, tj. jak się nazwał – „niezależny i samorządny”. Tak postanowili sami strajkujący w Sierpniu robotnicy i ci, którzy zaraz po Sierpniu do nich dołączyli. Nikt za nich tego nie zrobił ani nie musiał ich do tego przekonywać lub im tego podpowiadać. Nikt też poza nimi samymi takiego pomysłu nie miał. Wśród założycieli i pierwszych działaczy Solidarności Ziemi Łódzkiej byli również, choć stanowili mniejszość, tacy, którzy przed Sierpniem znajdowali się pod silniejszym lub słabszym wpływem jednego z tych dwóch pism. W Sierpniu wszyscy poszli jednak za tym, co uchwalił i wywalczył w Stoczni Gdańskiej Międzyzakładowy Komitet Strajkowy z udziałem, rzecz jasna, komitetu szczecińskiego.


    Rozumiem, że inteligencja odegrała sporą rolę przed Solidarnością. Do jakiego jednak stopnia można prawicowym i lewicowym środowiskom inteligenckim przyznawać rolę w tym, co Zaremba określił jako „wyciąganie rewolucyjnych konsekwencji” z Sierpnia?

    To Sierpień był „wyciągnięciem rewolucyjnych konsekwencji” z Grudnia 70. roku. W Sierpniu wszystko zaczęło się od tego, na czym skończył się Grudzień. A skończył się na trzech kluczowych zdobyczach. Nie byłoby Solidarności, gdyby w Sierpniu o nich zapomniano i ich nie wykorzystano. Po pierwsze był to strajk okupacyjny, którego stosowanie jest w historii ruchu robotniczego zjawiskiem stosunkowo rzadkim. Przed wojną taktyka ta rozprzestrzeniła się z Polski, gdzie wówczas strajki okupacyjne stały się częstym zjawiskiem, do Francji w 1936 roku i do Stanów Zjednoczonych, głównie, jak się zdaje, za pośrednictwem polskiej emigracji zarobkowej. Tę formę strajku trzeba było w PRL-u na nowo odkryć. W grudniu 70. roku zaczęto od strajków, podczas których wychodzono na ulicę, aby później wycofać się do zakładów i je okupować, dlatego że starcia uliczne zamieniały się w chaotyczne wydarzenia i narażały robotników na represje. Strajk okupacyjny za to pozwalał się samoorganizować. Po drugie, utworzono wtedy w Szczecinie Ogólnomiejski Komitet Strajkowy, koordynujący ogół strajków w mieście. Innymi słowy odkryto, że strajk powszechny w danym mieści wymaga powołania międzyzakładowego komitetu strajkowego. Po trzecie, wysunięto postulat wolnych związków zawodowych, oczywiście razem z postulatem prawa do strajku, bo nie ma wolnych związków, jeśli nie mają one tego prawa.

    Tych trzech podstawowych rzeczy nie wymyśliła inteligencja, która wtedy, w Grudniu 70. roku, nie rozumiała co się dzieje. Inteligentem, który świetnie to zrozumiał był Jerzy Giedroyc, ale mieszkał w Paryżu. Określał nawet wydarzenia z przełomu 70-71. roku jako „rewolucję proletariacką”. Nie było natomiast żadnych, ani KORowskich, ani ROPCiOwskich, ani żadnych innych inteligenckich analiz, refleksji, czy prób wyciągnięcia nauk z tego, co się wówczas stało. Dlatego gdy zaczął się ruch strajkowy w sierpniu 80. roku, pozostawił on daleko w tyle to wszystko, co wcześniej propagowano na łamach „Robotnika” oraz poszedł znacznie dalej niż to, co propagowano w „Ruchu Związkowym”.

    Co więcej – jak dokumentuje Michał Siermiński w swojej książce [Pęknięta Solidarność, Książka i Prasa, 2020] – wśród działaczy KOR-u nawet w Sierpniu panowało przekonanie, że postulat wolnych związków zawodowych jest nie do zrealizowania, z powodu groźby radzieckiej interwencji wojskowej. Kiedy ze strony inteligenckiej przyjechała delegacja do Stoczni Gdańskiej, właściwie w roli rozjemcy, starano się nakłonić robotników do rezygnacji z tego postulatu. Robotnicy stwierdzili jednak, że nie chcą rozjemcy i oczekiwali od inteligentów opowiedzenia się po ich stronie. Od tej chwili delegacja inteligencka odegrała dużą rolę przy opracowywaniu porozumienia z władzami. Dzięki swojej wiedzy fachowej pozwoliła ustrzec się rozmaitych pułapek. Porozumienia szczecińskie, ze względu na brak tego rodzaju pomocy, były niedopracowane i zawierały pułapki zastawione przez władzę na robotników.

    Siermiński przytacza też słowa Zygmunta Baumana, że Solidarność była pierwszą rewolucją proletariacką w dziejach. Czy to jest dobre określenie?

    Jest w tym pewna przesada, bo rewolucja 17. roku w Rosji miała już trzon w postaci rewolucji robotniczej, wokół której wszystko się obracało, mimo że robotnicy stanowili mniejszość w zasadniczo chłopskim społeczeństwie rosyjskim. Mieliśmy też rewolucję boliwijską, z 1952 roku, przeprowadzoną przez robotników, z fundamentalną rolą związku zawodowego górników. Wtargnięcie uzbrojonych, w wiązki lasek dynamitu, milicji związkowych, do ogarniętych walkami miast, pozwoliło wtedy rozbić armię. Dlatego przez pewien czas w Boliwii nie było regularnej armii – zastępowały ją milicje robotnicze. W pierwszym okresie tej rewolucji panowała dwuwładza między partią, Ruchem Rewolucyjno-Nacjonalistycznym, którą rewolucja wyniosła do władzy, a Boliwijską Centralą Robotniczą, która zrodziła się w tak zaskakująco szybkim tempie, jak później polska Solidarność. Na początku to centrala związkowa była rzeczywistym ośrodkiem władzy, którą później odstąpiła stopniowo partii, w wyniku czego, rzecz jasna, przegrała rewolucję. Tylko znów, był to kraj, w którym robotnicy stanowili element zdecydowanie mniejszościowy. Skala uczestnictwa robotniczego w tej rewolucji była zupełnie nieporównywalna do Solidarności, której rozmiary nie miały porównania w dotychczasowej historii.

    Wspomniałeś, że sierpień 80. roku był kontynuacją postulatów i praktyk z grudnia 70. roku. Czy patrząc jeszcze dalej wstecz, do 1956 roku lub nawet wcześniej, można mówić o tradycji walki robotniczej w PRL-u, która była przekazywana ustnie lub nieformalnie, mimo tego, że nie było ciągłości organizacyjnej?

    Zasadniczo nie. W sierpniu 80. roku aktywne były już zupełnie inne pokolenia, wśród których pamięć ciągłości nie istniała. Jednak, co jest dość istotne, pomimo oryginalności wydarzeń z tych lat, byli wciąż obecni nieliczni działacze rad robotniczych z 56-57. roku. Kiedy wystąpiliśmy w Łodzi z inicjatywą zakładania rad pracowniczych, zgłaszały się do mnie pojedyncze osoby, które miały doświadczenia z lat 50-tych. Chciały się nimi podzielić i poprzeć naszą inicjatywę.

    Pamiętam jeden incydent, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. W lutym 81. roku odbyła się w Warszawie pierwsza dyskusja o tym, czy Solidarność powinna zajmować się sprawą samorządności pracowniczej. Wysłały mnie na nią władze łódzkiej Solidarności. Odbył się panel dyskusyjny, w którym uczestniczyli Bronisław Geremek i Ryszard Bugaj. Najpierw przeprowadzili dyskusję między sobą, Geremek był sceptyczny, Bugaj był za, a potem była szersza wymiana zdań z udziałem zgromadzonych. W pewnym momencie, aby pozdrowić uczestników tego zabrania, przybył wiceprzewodniczący Solidarności regionu Mazowsza, Seweryn Jaworski. Od lat działacz Sodalicji Mariańskiej. Zawzięty katolik. Jego krótkie przemówienie było genialne. Powiedział, że w 56. roku był działaczem w radzie robotniczej w Hucie Warszawa. Władza PZPR jego zdaniem ukręciła łeb ruchowi samorządności pracowniczej, nie pozwalając na koordynację między radami. Twierdził więc, że jeżeli chcemy mieć prawdziwe rady, to tworząc je w zakładach należy od razu budować ruch tych rad w górę. Trafił w samo sedno. Żaden lewicowiec, przeciwnie, ideologicznie sytuujący się na prawicy.

    Jednak poza takimi jednostkami, dziedzictwo ruchu rad robotniczych 56. roku było zapomniane. Osobiście odnosiłem się do niego, bo musiałem oprzeć się na jakimś doświadczeniu, występując w Łodzi z inicjatywą stworzenia ruchu samorządowego. Jeździłem więc do biblioteki uniwersyteckiej i czytałem artykuły z ówczesnego „Po Prostu”, poświęcone koncepcjom i doświadczeniom tego ruchu. Oczywiście miałem również literaturę zagraniczną, a konkretnie trzytomową antologię prac o doświadczeniach samorządności pracowniczej w różnych okresach i krajach, którą wydał Ernest Mandel pt. „Kontrola robotnicza, rady robotnicze, samorządność” [„Contrôle ouvrier, conseils ouvriers, autogestion. Anthologie”, Maspero, Paryż 1973].


    Jak usytuować inicjatywy, które opisujesz – postulaty tworzenia rad pracowniczych i ich rzeczywiste powstawanie – w kontekście tych 16 miesięcy? W którym momencie pojawiły się po raz pierwszy?

    W tej kwestii Solidarność Ziemi Łódzkiej miała przewagę w stosunku do innych regionów. Prezydium łódzkiego Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego Solidarności było pierwszym regionalnym ciałem kierowniczym, które zajęło stanowisko już w styczniu 81. roku, wzywając do tworzenia rad pracowniczych. Inicjatywy tego rodzaju podejmowano w rozmaitych miejscach w Polsce od pierwszych miesięcy 81. roku, ale tylko w pojedynczych zakładach, z których następnie usiłowano dalej szerzyć ideę samorządu. Nie były to działania koordynowane na szczeblu regionalnym, nie mówiąc już o szczeblu ogólnokrajowym. Po Łodzi długo nie było drugiej władzy regionalnej Solidarności, która jednoznacznie by do tego wezwała.

    Zasadniczy przełom w tej sprawie nastąpił w lipcu 81. roku, kiedy jednocześnie, nie wiedząc o sobie nawzajem, ruszyły dwie, ogólnopolskie w swoich ambicjach, inicjatywy. Po pierwsze, nasza, tzw. Grupa Lubelska. Niedługo przed lipcem poparło nas kierownictwo Solidarności Regionu Środkowo-Wschodniego i pod jego patronatem, a zwłaszcza osobistym poparciem przewodniczącego Jana Bartczaka, konferencja założycielska grupy odbyła się w Lublinie. Po drugie w Gdańsku powstała Sieć Organizacji Zakładowych NSZZ „Solidarność” Wiodących Zakładów Pracy, której rola była nie do przecenienia, ponieważ miała poparcie Lecha Wałęsy. Nie znaczy to, że Wałęsa stał za jej inicjatywą. Rzecz w tym, że Sieć powstała w Solidarności jako wewnętrzna struktura, stanowiąca zorganizowane wsparcie dla przewodniczącego związku. Dzięki temu miała wysoką, choć nieformalną pozycję w Solidarności. Jej pierwszą ważną inicjatywą było tworzenie Polskiej Partii Pracy, która miałaby politycznie reprezentować związek. Z tego nic nie wyszło. Następnie Sieć postawiła na samorządność pracowniczą. Miała bardzo dobry pomysł, aby od razu przedstawić swoją koncepcję samorządności w formie projektu „ustawy o przedsiębiorstwie społecznym”.

    Dla nas był to jednak projekt umiarkowany. Przy ograniczaniu władzy biurokracji wspierał się na mechanizmach rynkowych i nie wychodził poza ramy zakładów pracy; nie dążył do budowy struktur samorządności pracowniczej w górę. Grupa Lubelska powstała od razu w celu koordynacji rad pracowniczych, najpierw w każdym regionie, a docelowo w skali ogólnopolskiej. Stąd jej formalna nazwa – Grupa Robocza na rzecz Międzyregionalnej Inicjatywy Współpracy Samorządów Pracowniczych. Kiedy taka koordynacja rad pracowniczych zaczęła się tworzyć, nazwano ją Krajową Federacją Samorządów, ale przed grudniem 81. roku udało się stworzyć jedynie jej komitet założycielski.


    Czym miała się różnić władza sprawowana przez taką koordynację od panującego modelu gospodarczego?

    Jednym z pierwszych działań rady pracowniczej miało być doprowadzenie do deklaracji o niezależności przedsiębiorstwa. Chodziło o rozbicie nadbudowy, która istniała nad przedsiębiorstwami, tak zwanych „zjednoczeń”, które trzymały wszystko w garści. W 56. roku, podobne do zjednoczeń twory, zwane wtedy „centralnymi zarządami”, zgniotły rady robotnicze. Przedsiębiorstwo miało więc teraz wymówić podporządkowanie tym ciałom, a rada zająć funkcję rzeczywistego organu zarządzającego i określić stosunki z dyrekcją.

    Wiązała się z tym także walka dyskursywna, ponieważ ustawa, która w dalszym ciągu obowiązywała – nie ta o radach robotniczych z 56. roku, ale ta, którą ją zastąpiła i ukręciła łeb ruchowi rad, a mianowicie ustawa o samorządzie robotniczym z 58. roku – wykreowała powszechnie używany język. Niektórzy w Solidarności przyzwyczaili się do formuły ze wspomnianej ustawy, czyli że istnienie samorządu pracowniczego to „prawo współudziału w zarządzaniu przedsiębiorstwami”, innymi słowy samorząd to współzarządzanie i tak powtarzali. Musieliśmy więc zacząć od wyjaśniania, że współzarządzanie nie ma nic wspólnego z samorządnością; że rada pracownicza ma zarządzać, a dyrektor ma operacyjnie kierować przedsiębiorstwem zgodnie z jej uchwałami i wytycznymi. Rada ma mieć prawo do zmiany dyrektora i powinna dobierać go na podstawie wyników otwartego, publicznie rozpisanego konkursu. Dopiero w ten sposób można było złamać partyjne nominacje kadrowe, skończyć z karuzelą nomenklaturowych stanowisk (w ramach których dyrektor cyrku mógł zostać dyrektorem fabryki samochodów, następnie zakładów mięsnych itd.) zapewniając tym samym dostęp do stanowisk dyrektorskich fachowcom z danej branży.

    Sprawa była bardzo pilna – po Sierpniu wiele zakładów pracy nie miało dyrektorów, gdyż załogi ich przegoniły, w wielu innych szykowały się do ich przegonienia. Nie robiły tego rzecz jasna po to, aby miejsce przegonionego dyrektora zajął kolejny nominat partyjny – na to się nie godziły.arści Istniała zatem potrzeba uruchomienia nowego mechanizmu. W takich przedsiębiorstwach należało jak najszybciej rozpisać konkurs na nowego dyrektora i dlatego konieczne było bezzwłoczne wybranie przez załogi rad pracowniczych, bo one powinny były rozpisać konkurs, powołać komisję konkursową z udziałem odpowiednich specjalistów, także zaproszonych z zewnątrz, oraz uwieńczyć tę procedurę mianowaniem nowego dyrektora.

    Jak wyobrażaliście sobie koordynację rad na poziomie całej gospodarki? Jak miało wyglądać to, co chyba można nazwać po marksistowsku, uspołecznieniem gospodarki?

    My prowadziliśmy praktyczną działalność, skupioną przede wszystkim na podstawowej koncepcji zakładowej. Chodziło o tworzenie instytucji jak najszybciej i jak najszerzej. Nie byliśmy grupą intelektualistów, która siedziała i myślała, jak to wszystko ma w przyszłości wyglądać. Uważaliśmy, że najpierw trzeba stworzyć skoordynowane instytucje. Kiedy one ruszą i się umocnią, to wtedy będą pojawiały się dalsze problemy.

    Oczywiście niektórzy prowadzili samodzielnie badania na ten temat. Henryk Szlajfer, ekonomista z wykształcenia, który współpracował ze mną i z przewodniczącym Solidarności w FSO Jerzym Dynerem – nas trzech założyło Grupę Lubelską – pracował nad niektórymi ogólniejszymi problemami i opublikował jako swoją pracę indywidualną (nakładem łódzkiej Solidarności) broszurę „Solidarność wobec kryzysu gospodarczego”. Zdążyły się też ukazać dwa numery pisma „Samorząd”, wydawanego przez Grupę Lubelską, które w założeniu miało służyć opracowaniu różnych aspektów idei samorządności pracowniczej.

    Jednak w pierwszej kolejności trzeba było skupiać się na zadaniach bieżących, do których należało sporządzanie podstawowych materiałów propagujących i wyjaśniających ideę samorządności (zbiór moich tekstów wydała łódzka Solidarność pt. „Solidarność i walka o samorząd załogi”). Trzeba też było opracować wzór statutu rady pracowniczej i wzór regulaminu wyborów do rady. Sporządziłem go w dwóch wersjach – wyborów większościowych i wyborów proporcjonalnych – tych drugich w przypadku głosowania na różne listy kandydatów. Do priorytetów działalności Grupy Lubelskiej należało zwoływanie zebrań przedstawicieli działających już w regionach rad i tworzenie regionalnych rad współpracy samorządów pracowniczych, których było w kraju coraz więcej. Działo się tak, gdyż od lata 81. roku zarówno wybrane już rady pracownicze, jak i komitety założycielskie samorządu pracowniczego rosły w kraju dosłownie jak grzyby po deszczu. Prym pod tym względem, podobnie jak pod każdym innym w tej rewolucji, wiodły wielkoprzemysłowe zakłady pracy.

    Ale jednak wiedzieliście, że na poziomie teoretycznym różnicie się od Sieci Wiodących Zakładów Pracy, bo zakładaliście od początku, że nie chcecie koordynacji dającej miejsce mechanizmom rynkowym, tak?

    Nie można tej sprawy postawić w tak schematyczny sposób. Było rzeczą oczywistą, że władza biurokratyczna doprowadziła do nadmiernej i szkodliwej eliminacji tych stosunków towarowo-pieniężnych, które w ówczesnym społeczeństwie powinny nadal funkcjonować. Różnica zdań polegała na tym, czy docelowo zapanować ma demokratyczne planowanie w realnie uspołecznionej gospodarce, czy też „prawa rynku”, tj. prawo wartości, które także reguluje gospodarkę, ale kapitalistyczną. Jeśli górę biorą prawa rynku, mogą one gospodarkę uspołecznioną doprowadzić wyłącznie do rozkładu. W krytyce Sieci chodziło nam o to, że jeśli władza rad pracowniczych ograniczy się do zakładów, a projekt samorządowy Sieci do tego się ograniczał, to albo gospodarkę będzie nadal „regulowała” panująca władza biurokratyczna, która znów zmiażdży samorządność pracowniczą, albo jej „regulację” zastąpi żywiołowy mechanizm „praw rynku”, który zmiecie gospodarkę uspołecznioną, a wraz z nią samorządność. Wyglądało na to, że ku „prawom rynku” skłaniali się niektórzy działacze Sieci, a jeszcze bardziej współpracujący z Siecią ekonomiści.

    Musieliśmy jednak liczyć się z realiami, to znaczy ze stopniem świadomości masowej i dojrzewaniem środowisk robotniczych do idei samorządności. Bardzo ważne było, aby te środowiska zrozumiały, że samorządność pracownicza oznacza władzę i że rozwój ruchu samorządowego oznacza walkę o przejęcie władzy, w sytuacji, gdy stawianie tej kwestii budziło lęk i było odbierane jako przejaw zbytniego radykalizmu. Robiliśmy więc w Łodzi plakaty z hasłem „cała władza w przedsiębiorstwach w ręce rad pracowniczych”. To było hasło, które trafiało do robotników, bo odzwierciedlało poziom ich świadomości i aspiracji. Natomiast trzeba było uważać używając szerzej terminu „władza”, bo można było wejść w spięcie z członkami, którzy uważali. że przecież jesteśmy związkiem zawodowym i od kwestii władzy powinniśmy trzymać się z daleka.

    W maju Zbigniew Bujak, przewodniczący Solidarności Mazowsza, który w moich oczach nie uchodził za radykała, oświadczył publicznie, że samorządność pracownicza ograniczona do szczebla zakładowego jest niemożliwa – że jej ustanowienie wymaga przejęcia całej władzy ekonomicznej. Był to ważny sygnał, jak szybko rośnie w tej dziedzinie świadomość. My twierdziliśmy od początku, że ukoronowaniem procesu instytucjonalizacji rad powinno być utworzenie w Sejmie drugiej izby, Izby Samorządowej, która reprezentowałaby ruch samorządowy i miała w nim oparcie. Pierwsza izba byłaby ograniczona do roli izby politycznej, a druga byłaby izbą społeczno-gospodarczą. Przynajmniej dla niektórych z nas było oczywiste, że instytucja, która skupia całą władzę ekonomiczną w kraju, jest faktycznie instytucją par excellence polityczną.


    Czyli de facto izba samorządowa mogła zastąpić parlament w przyszłości?

    Nic takiego ani w Grupie Lubelskiej, ani w ogóle w Solidarności nie przewidywano. W swojej uchwale programowej I Krajowy Zjazd Delegatów Solidarności jasno stwierdził, że w Samorządnej Rzeczypospolitej będzie istniał Sejm, oczywiście pochodzący z demokratycznych, wielopartyjnych wyborów. Zarazem w tezie 20. równie jasno stwierdził, że „autentyczny samorząd pracowniczy będzie podstawą Samorządnej Rzeczypospolitej”. Jedno i drugie razem wzięte sugerowało, że ma być to mieszany ustrój polityczny, na podobieństwo tego, który po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w 1919 r., postulowała – co prawda bardzo nieśmiało – Polska Partia Socjalistyczna: aby obok Sejmu utworzyć Izbę Pracy. Dla naszego stanowiska i dyskursu, którym się posługiwaliśmy, kluczowa była jednak analiza ówczesnej sytuacji w kategoriach dwuwładzy. Mieliśmy wtedy w kraju typową sytuację dwuwładzy między PZPR-em a Solidarnością.

    Czyli w znaczeniu takim, w jakim opisuje ją Trocki…

    Lenin też.

    …jako etap procesu rewolucyjnego, tak?

    O ile się nie mylę, oni ten termin ukuli, a w każdym razie go spopularyzowali, natomiast samo zjawisko dwuwładzy w Rosji nie było niczym nowym – występowało ono już we wcześniejszych rewolucjach. W samej Rosji sytuacja dwuwładzy zaistniała po rewolucji lutowej między radami delegatów robotniczych i żołnierskich a Rządem Tymczasowym. Ta sytuacja różniła się istotnie od polskiej, bo Rząd Tymczasowy, podobnie jak wspomniane rady, też był dziełem rewolucji, a w Polsce władza państwowa pozostała ta sama. Ponadto w Rosji niemal do października większość delegatów do rad popierała Rząd Tymczasowy, co nie zmienia faktu, że były to dwie różne władze, stojące na straży innych, wzajemnie przeciwstawnych interesów społecznych. W Polsce o poparciu dla ówczesnego rządu w łonie Solidarności nie mogło być mowy. W Polsce, istnieniu sytuacji dwuwładzy nie przeczył też fakt, że jej stroną był związek zawodowy, który sam w sobie do sprawowania władzy nie jest z natury rzeczy powołany. Rewolucje są nadzwyczajnymi sytuacjami i dzieją się podczas nich rzeczy niezwykłe. Nie była to zresztą historyczna nowość – wystarczy spojrzeć na wspomnianą przeze mnie rewolucję boliwijską.

    Co ważne, jeśli zaczniesz w tych kategoriach analizować sprawę, to dochodzisz do wniosku, że bieżąca sytuacja jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Któraś ze stron musi ten stan rzeczy wyeliminować. Ruch Solidarności i wszystko, co było z nim związane, był na zdecydowanie słabszej pozycji w stosunku do drugiej strony. Władza państwowa dysponowała aparatami państwowymi, w tym zwłaszcza aparatami przemocy. Jeśli ruch chciał się utrzymać, musiał umacniać dwuwładzę po swojej stronie, a więc budować swoje własne instytucje. Szczytową fazą instytucjonalizacji tego procesu byłoby współistnienie wspomnianych dwóch izb w Sejmie. W dalszym ciągu byłaby to, rzecz jasna, sytuacja przejściowa. Co ciekawe, w ówczesnych warunkach można było publicznie postulować utworzenie Izby Samorządowej tym bardziej, że w 58. roku postulował jej utworzenie Oskar Lange, i to na łamach „Trybuny Ludu”, centralnego organu PZPR. Kiedy Lange opublikował swój artykuł, rewolucyjna atmosfera października 56. roku już obumierała, ale zdarzało się, że takie reformatorskie idee dochodziły jeszcze do głosu. Jeżeli więc chodzi o sam dyskurs, mieliśmy dobry precedens, z którym rządzącej stronie partyjnej trudno było sobie poradzić w polemikach.

    Jak radykalny nurt dążący do tworzenia rad pracowniczych i postulujący stworzenie drugiej izby parlamentu wypadł na I Zjeździe Delegatów NSZZ „Solidarność” we wrześniu 81. roku? Była to chyba sytuacja kluczowa dla określenia tego, jakie jest stanowisko całego ruchu.

    W okresie, w którym ten zjazd się odbywał, rad pracowniczych było już wiele w kraju. Poczynając od lipca i wspomnianych dwóch konferencji – Sieci i Grupy Lubelskiej – powstawanie rad uległo znacznemu przyspieszeniu. Reakcją kierownictwa PZPR-u na ten fakt było stworzenie projektu ustawy o samorządzie pracowniczym, który miał być uchwalony przez Sejm. Sprawa stała się wtedy centralną kwestią polityczną. Były zatem dwa projekty ustaw. Jeden, który zrodził się w Solidarności, był to wspomniany projekt „ustawy o przedsiębiorstwie społecznym” przygotowany przez Sieć. Ten w Sejmie został zignorowany. Z drugiej był projekt PZPR, który zmierzał do tego, aby dopuścić do powstania rad pracowniczych, ale utrzymać je w ustrojowych ryzach systemu władzy jednopartyjnej, a przy tym wykluczyć istnienie rad we wszystkich kluczowych dla gospodarki przedsiębiorstwach – innymi słowy, skrępować je i zmarginalizować. Trzeba zdać sobie sprawę z atmosfery, w której to się działo, czyli z gwałtownie narastającego poparcia dla idei samorządności pracowniczej. Podam jeden, chyba najbardziej spektakularny przykład, cytując wspomniana książkę Siermińskiego – w przeprowadzonym przez zakładową Solidarność referendum, w gigantycznym zakładzie tej miary, co Huta im. Lenina w Nowej Hucie, „w którym wzięło udział blisko 24 tysiące pracowników, 20 370 spośród nich (89,9%) stwierdziło, że »uspołecznienie środków produkcji, w tym przedsiębiorstw, leży w interesie socjalizmu w Polsce«. 21 704 (95,8%) zadeklarowało, że to »samorząd pracowniczy powinien zarządzać przedsiębiorstwem, podejmując decyzje w jego podstawowych sprawach«. Na ostatnie pytanie – »Czy samorząd pracowniczy powinien powoływać i odwoływać dyrektora przedsiębiorstwa?«  – twierdząco odpowiedziało 20 929 pracowników Huty (92,4%)”.

    Na zjeździe Solidarności trzeba było stoczyć walkę – sprawdzić, czy zjazd ten dojrzał do uchwalenia radykalnej koncepcji z formułą, że rada pracownicza zarządza w przedsiębiorstwie. Tu zrodziły się problemy, bo Sieć zaczęła się wycofywać ze sprawy, więc na zjeździe odpowiedzialność za walkę o to spadła na działaczy Grupy Lubelskiej, delegację Ziemi Łódzkiej oraz tych wszystkich, którzy w Solidarności byli skłonni nas poprzeć i mieli swoich delegatów na Zjeździe. Zjazd odbywał się w dwóch turach. Druga tura była dwa tygodnie po pierwszej. Podczas pierwszej tury z inicjatywy delegacji łódzkiej przyjęto uchwałę – dość powszechnie uważaną za najważniejszą w tej turze. Głosiła ona, że walkę o „autentyczny samorząd” Solidarność jest gotowa prowadzić „przy pomocy wszelkich dostępnych środków”. Zaapelowano w niej „do Sejmu PRL, aby nie uchwalał ustaw [samorządowych] w brzmieniu, które narzucić próbuje rząd” i zagrożono, że „w przypadku uchwalenia ustawy o samorządzie w kształcie istotnie odbiegającym od woli załóg, Związek zmuszony będzie podjąć bojkot ustawy oraz działania zapewniające nieskrępowane funkcjonowanie autentycznym samorządom”. Uchwała, ostro napiętnowana przez stronę partyjno-rządową, spowodowała szok i pęknięcie w obozie władzy państwowej. Część posłów, głównie ze stronnictw sojuszniczych, czyli faktycznie satelickich wobec PZPR, zaczęła się wahać, czy głosować za projektem PZPR-owskim, gdyż obawiali się oni konfrontacji z Solidarnością. Domagali się więc porozumienia w tej sprawie.

    Wtedy, między sesjami zjazdu, miało miejsce fatalne wydarzenie, podczas którego Prezydium Krajowej Komisji Porozumiewawczej, tj. organu kierowniczego Solidarności, ciało wąskie, o charakterze roboczym i nie uprawnione do podejmowania podobnych decyzji, przyjęło ugodową wersję ustawy autorstwa Szymona Jakubowicza, osoby początkowo związanej nawet z Grupą Lubelską. Do tego czasu zaczął on jednak odgrywać rolę mediatora. Jakubowicz, poparty – zgodnie z ustaleniami Siermińskiego – przez Jacka Kuronia, uczestniczącego w posiedzeniu w roli doradcy, przekonał Lecha Wałęsę i niemal całe to siedmioosobowe grono do kompromisu. Wahająca się i frondująca część Sejmu mniemała, że zawarto porozumienie z Solidarnością. W ten sposób wyeliminowano to niezwykłe pęknięcie w obozie rządzącym i uchwalono nieco zmodyfikowany partyjny projekt ustawy.

    Kompromis był dla nas nie do przyjęcia. Nasze zadanie polegało więc na tym, aby na drugiej części zjazdu delegaci go odrzucili i opowiedzieli się przeciwko ustawie. Zjazd, gdy tylko zebrał się ponownie, potępił decyzję Prezydium KPP jako „naruszenie zasad demokracji związkowej”, a za jedną z ważnych przyczyn tego naruszenia uznał „zbyt duży wpływ doradców na podejmowane przez władze związku decyzje”. Trzeba było jeszcze skłonić zjazd do wypowiedzenia się co do istoty sprawy. Na sesji, na której odbyło się głosowanie, delegaci byli bardzo zmęczeni, bo głosowaliśmy późnym wieczorem, a obradowaliśmy od rana. Nastało więc duże zamieszanie w głowach delegatów, a projekty uchwały były dwa, jeden idący po linii kompromisu, a drugi nasz, odrzucający kompromis. Stała się rzecz niezwykła – delegaci nie podnieśli od razu rąk, lecz najpierw upewnili się, jak głosuje delegacja łódzka, do której mieli w tej sprawie zaufanie, i przytłaczającą większością zagłosowali tak jak ona.

    Kluczowe zdanie uchwały brzmiało następująco: „Zjazd wzywa wszystkie załogi do tworzenia autentycznych samorządów pracowniczych na zasadach zgodnych ze stanowiskiem związku”. Zapowiedziano też przeprowadzenie przez Solidarność wśród pracowników ogólnopolskiego referendum, które miało wykazać, jaką – partyjno-rządową czy solidarnościową – ideę samorządności popierają. Pamiętam jak jeden z czołowych członków Sieci z Gdańska podczas przerwy po głosowaniu podszedł do mnie i powiedział „uwalimy to wasze zwycięstwo w aparatach”. Faktycznie, w sprawie referendum zaczęły się po zjeździe rozmaite działania opóźniające. Widać było, że środowiska, które przegrały głosowanie, ale miały wpływy w kierownictwie krajowym, nie odstąpiły od walki. Ruch samorządowy jednak nadal się rozszerzał. Nic nie wskazywało na to, aby w Solidarności można było tę sprawę przegrać. Uchwała programowa zjazdu była jednoznaczna: „Podstawową jednostką organizacyjną gospodarki powinno stać się przedsiębiorstwo społeczne, którym zarządza załoga reprezentowana przez radę pracowniczą, a operatywnie kieruje dyrektor, powoływany drogą konkursu przez radę i przez nią też odwoływany”.

    Dopiero wprowadzenie stanu wojennego położyło kres naporowi ruchu samorządowego.

    Czyli stanowisko Solidarności w następnych miesiącach było już wyrazem tej postawy uchwalonej na zjeździe? Czy można rozumieć zaostrzanie się konfliktu między Solidarnością a PZPR-em, które doprowadziło do stanu wojennego jako wynik tej konfrontacyjnej postawy, która została wtedy przyjęta?

    Z wypowiedzi przywódców PZPR-u i z prasy partyjnej widać było, że sprawa samorządności pracowniczej stała się kluczowym punktem konfrontacji w stosunkach między Solidarnością, a władzą. Nie znaczy to jednak wcale, że była to główna przyczyną konfrontacji. Konflikt wynikał przede wszystkim z tego, że odbywała się rewolucja i istniała sytuacja dwuwładzy. Sprawa samorządności była tylko jednym z ważnych przejawów tej sytuacji. Podobnie było z projektem strajku czynnego.

    Możesz opowiedzieć o tej koncepcji? Kto stworzył ten termin? Albo kto wprowadził go w Polsce?

    To ja go wprowadziłem. Było to tłumaczenie francuskiego terminu grève active, który pojawił się w literaturze o maju 1968 roku, we Francji. Wtedy powstała ta koncepcja i pojawiły się bardzo ograniczone próby przeprowadzenia takiego strajku. Ideę tę zaprezentowano wtedy m. in. w artykule redakcyjnym pisma Sartre’a „Les Temps Modernes” [nr 264, 1969], które czytywałem. Ten artykuł zapadł mi w pamięć i latem 81. roku ponownie przeczytałem go w bibliotece uniwersyteckiej. Strajk czynny nazwano w nim inaczej, w sposób trudny do zręcznego przetłumaczenia na język polski – grève gestionnaire. To znaczy strajk, w którym chodzi o sprawę zarządzania przedsiębiorstwem, lub też inaczej strajk, w którym postulatem jest przejęcie zarządzania przedsiębiorstwem w imieniu załogi przez ciało delegackie. To była jedna z moich głównych inspiracji w broszurze „O taktyce strajku czynnego”. Inną były moje rozmowy i dyskusje z działaczami zakładowymi Solidarności w różnych zakładach pracy. Niektórzy z nich wyjaśniali, że rada pracownicza najskuteczniej może zaprowadzić swoją władzę w przedsiębiorstwie w toku strajku okupacyjnego.

    W historiografii pisze się, że pojęcie strajku czynnego zyskało dużą popularność.

    Chodziło o to, aby w określonym, ważnym ośrodku przemysłowym ogłosić strajk okupacyjny, którego jedynym postulatem będzie przejęcie władzy w przedsiębiorstwach przez rady pracownicze. Przedstawiłem zarys takiej sytuacji w mojej broszurze z pewnym rozmachem, jako działanie bardzo rozbudowane, ale w gruncie rzeczy chodziło o akcję bardzo konkretną i w istocie, jak przewidywaliśmy, prawdopodobnie krótkotrwałą. Po przystąpieniu do strajku biernego załoga miała wezwać dyrektora do podpisania aktu uznania nadrzędnej władzy rady pracowniczej w zakładzie i następnie wznowić produkcję pod kontrolą komitetu strajkowego (a faktycznie przekształconej w komitet strajkowy komisji zakładowej Solidarności). Po przyjęciu podpisanego przez dyrektora aktu, a w razie odmowy podpisania go po usunięciu dyrektora, komitet strajkowy miał przejętą tymczasowo władzę w zakładzie przekazać na stałe radzie pracowniczej, czy to już działającej, czy wybranej podczas strajku i tym samym zakończyć strajk czynny. W mojej broszurze rozważania o zarządzaniu sprawami gospodarczymi podczas regionalnego strajku czynnego figurowały zasadniczo po to, aby przeciwna strona widziała w takim strajku proces, który trwa i jest rozciągnięty w czasie. A w gruncie rzeczy chodziło o akcję, jeżeli się uda, krótkotrwałą, nawet błyskawiczną.

    O jak najszybsze powołanie tych instytucji…

    O jak najszybsze wymuszenie na dyrekcjach podpisania tego rodzaju aktów i pokazanie Solidarności w innych regionach, że się udało. Więc trzeba by było też wybrać określone zakłady, w których istnieje już odpowiedni układ sił. Wszystkie te szczegóły pozostawały oczywiście poza broszurą, bo wraz z ludźmi, z którymi dyskutowałem nad tym projektem, braliśmy mocno pod uwagę czynnik zaskoczenia. Była to wersja, że tak powiem, do użytku publicznego. Broszura wyszła pod moim nazwiskiem, była wydana przez łódzką Solidarność, tak jak i inne materiały szkoleniowe dotyczące samorządności pracowniczej. Tym razem jednak przewodniczący łódzkiej Solidarności Andrzej Słowik z początku nie wiedział o naszych planach. Słowik był na posiedzeniu Krajowej Komisji Porozumiewawczej w Gdańsku. Z wiceprzewodniczącym Grzegorzem Palką, który był w to całkowicie wtajemniczony, pojechaliśmy na posiedzenie komisji do Gdańska i pokazaliśmy wydrukowaną już broszurę Słowikowi. Zaczął czytać ją na posiedzeniu i już po kilkunastu minutach pyta: ile tego macie? Mówię, że dla wszystkich. Podczas przerwy w obradach rozdał ją uczestnikom, zaczynając od Wałęsy. Była więc już jego – Słowika – pełna aprobata.

    Jak z realizacją tej taktyki? Przystąpiono do niej?

    Taktyka strajku czynnego nie została zastosowana aż do końca, ale wieść o niej rozeszła się po Polsce. Była prezentowana i omawiana w różnych gazetach regionalnych Solidarności i innych wydawnictwach niezależnych. W Łodzi wiedzieliśmy, że jesteśmy wiodącym czynnikiem w tej sprawie, bo to u nas ta koncepcja powstała. Było jednoznaczne poparcie na samej górze kierownictwa regionalnego i była wola, aby do tego strajku przystąpić. Przewidywano u nas, że przystąpi się w regionie do takiego strajku lub ogłosi się pogotowie strajkowe poczynając od 20 grudnia lub wkrótce pod tej dacie. 30 października gen. Jaruzelski bardzo groźnie grzmiał na temat strajku czynnego podczas swojego przemówienia w Sejmie. W „Trybunie Ludu” informowano też o wystąpieniach w tej sprawie członków Biura Politycznego PZPR-u na wojewódzkich konferencjach partyjnych, oczywiście w duchu sejmowego przemówienia Jaruzelskiego. 2 listopada w „Trybunie Ludu” ukazał się obszerny artykuł, pt. „Czynnie – po władzę”, o mojej broszurze, piętnujący ją jako rzekomy plan zamachu stanu i wzywający tzw. zdrowe siły w Solidarności do usunięcia mnie ze związku. Artykuł przedrukował łódzki partyjny „Głos Robotniczy”, a ponieważ łódzka Solidarność wywalczyła prawo do repliki w mediach regionalnych, 10 grudnia ukazała się w tym dzienniku moja replika.

    Interesuje mnie kwestia waszych działań, które miały miejsce w najbardziej chyba zaawansowanym stadium rewolucji Solidarności, w październiku 81. roku. We francuskiej książce opisujesz epizod z próby przejęcia kontroli nad dystrybucją żywności w Łodzi. Wspominasz, że doprowadziło to do poprawy aprowizacji towarów.

    Łódź znalazła się jesienią 81. roku w najgorszej sytuacji ze wszystkich dużych miast w Polsce. Podobnie jak w całym kraju obowiązywały kartki na towary reglamentowane: cukier, mięso, przetwory mięsne, masło, mąkę, ryż, kaszę, mydło, proszek do prania, papier toaletowy. Kartki niczego jednak nie gwarantowały, więc w Łodzi wszędzie stały długie kolejki, nawet po zakupy na kartki. Brakowało produktów białkowych, tłuszczy roślinnych i zwierzęcych, papierosów. Doszło do tego, że aby zrealizować kartki na mięso, trzeba było stać w kolejce trzy dni. Dosłownie. W kolejkach wymieniali się w członkowie rodzin. Sytuacja była koszmarna. Stało się to dla nas – dla kierownictwa łódzkiej Solidarności – sprawą centralną.

    Prezydent miasta, Józef Niewiadomski, stał się naszym partnerem w negocjacjach. Był pod ogromną presją z naszej strony, a w sytuacji kryzysu oczywiście podgryzano go w aparatach władzy partyjnej, gdyż nadarzała się okazja zmiany obsady stołka. Postanowiliśmy więc go nie atakować, tylko wykorzystywać sytuację do tego, aby z nim skutecznie negocjować. Najpierw uzyskaliśmy od niego coś, co nie było w ogóle naszym postulatem, bo wcześniej na to nie wpadliśmy. Zaproponował, że wystawi nam dwadzieścia imiennych upoważnień na kontrolę społeczną w swoim imieniu, aby nasi działacze mogli przeprowadzać kontrole społeczne, np. sprawdzać w sklepach, czy po zakupie kartki się niszczy, czy też wracają one do obiegu i pogłębiają chaos. Ponadto kartki były tak licho drukowane, że można było je podrabiać i nie brakowało grup, które uruchamiały produkcję fałszywych kartek. Nasz wiceprzewodniczący, Palka, powiedział od razu Niewiadomskiemu, że chcemy nie 20 upoważnień, ale 150, a docelowo 1500. Myślał, że rzuci nam taki ogryzek, ale musiał zgodzić się na tyle, ile zażądaliśmy.

    Drugą zorganizowaną przez nas akcją był wtedy marsz robotnic przeciwko głodowi. Solidarność nie wychodziła wcześniej na ulicę. To wynikało z dążenia do unikania incydentów i starć. Łódzki protest uliczny kobiet zrobił ogromne wrażenie na władzach. Na jego zakończenie, na wiecu końcowym na Placu Wolności, ogłosiliśmy, że żądamy, aby władze przekazały łódzkiej Solidarności produkcję i rozdział kartek, bo zupełnie nie dają sobie z tym rady.

    Czyli poszliście o krok dalej.

    Poszliśmy o krok dalej, z dość ryzykownym postulatem. Władze liczyły, że jak mawiał Wałęsa, wpuszczą nas w maliny. Jeżeli państwo sobie nie daje rady, to organizacja społeczna da? W 600-tysięcznym mieście? Tydzień przed 1 listopada władze zawiadomiły nas, że przekazują nam sprawę kartek. A 1 listopada ludzie musieli je otrzymać. Mieliśmy zaledwie tydzień, ale się udało. Andrzej Słowik spotkał się z drukarzami i uzyskał ich pełne wsparcie w tym przedsięwzięciu. Wydrukowali kartki nawet ze znakami wodnymi. W listopadzie kolejki po mięso skróciły się z trzech dni do ośmiu godzin. Widać było, że samoorganizacją i wolą ludzi wiele można naprawić, oczywiście w granicach, które umożliwiał układ sił. To był jeden z symptomów faktu, że sytuacja dwuwładzy się pogłębia. Kilka tygodni później stan wojenny ją zlikwidował i zgniótł rewolucję.

    Przechodząc na koniec do okresu po stanie wojennym, dzisiaj Solidarność nie kojarzy się z rewolucją robotniczą. Pewnie jest tak dlatego, bo ostatecznie kontrolę nad nią przejęła prawica. Jest to dość zagadkowe dla człowieka, który nie uczestniczył w tamtych wydarzeniach. Dlaczego, choć postulaty samorządności robotniczej były tak popularne pod koniec istnienia pierwszej Solidarności, w momencie powrotu fali strajkowej w 88. roku nie odrodziły się żadne tego typu znaczące nurty?

    Gdybyśmy naszą rozmowę zaczęli od tego, w jakim społeczeństwie przebiegała rewolucja Solidarności, odpowiedź na to pytanie byłaby jasna. Zatem trzeba tę kwestię rozjaśnić. Było to społeczeństwo, w którym obalono kapitalizm, ale nie w wyniku rewolucji, lecz powojennego włączenia Polski przez Związek Radziecki, do bloku tworzonego za pomocą imperialistycznych środków. Polska stała się państwem satelickim i podległym. Kapitalizm obalono instalując sformatowany w ZSRR ustrój stalinowski. Na wzór radziecki podstawą tego ustroju był pewien sposób wyzysku[1] bezpośrednich wytwórców, głównie klasy robotniczej – dlatego przeprowadzono w Polsce industrializację, zaległą z powodu opóźnionego rozwoju kapitalizmu.

    W tym procesie powstała olbrzymia, a przy tym bardzo wysoko skoncentrowana klasa robotnicza, stanowiąca podstawowego wytwórcę produktu dodatkowego, którym ekskluzywnie dysponowała panująca warstwa czy też klasa biurokratyczna, która sama była zorganizowana i mocno scalona politycznie przez swoją partię. Klasa robotnicza była zaś politycznie obezwładniona – pozbawiona nawet niezależnych związków zawodowych i prawa do strajku, nie mówiąc już o niezależnych partiach robotniczych. Poza blokiem radzieckim i krótkotrwałymi epizodami w zachodniej Europie, np. w Niemczech, proletariat w rozwiniętych społeczeństwach przemysłowych od dawien dawna nie musiał walczyć o tak podstawowe prawa i swobody. Dopiero teraz widzimy taką sytuację w Chinach, gdzie „zdobycze” panującej biurokracji kultywują już kapitalistyczne i imperialistyczne Chiny. Proletariat w Polsce konstytuował się powoli w aktywną siłę społeczną, gromadząc z wielkim trudem doświadczenia i przetwarzając je własnymi siłami w narzędzia, taktyki i pomysły na prowadzenie walki. Aby uzyskać najbardziej elementarne prawa, które w innych krajach historycznie wywalczył ruch robotniczy, musiał wszczynać rewolucje, prędzej czy późnej dławione przemocą – w Poznaniu, na Wybrzeżu, w końcu w całym kraju. Wszczynał je nie mając własnych partii ani wolnych związków zawodowych. Nie było też socjalistów, zwłaszcza takich, którzy byliby jakkolwiek zorganizowani, gdyż każda niezależna inicjatywa polityczna – prawicowa czy lewicowa, reformatorska lub radykalna – prowokowała interwencję policji politycznej, zwłaszcza wtedy, kiedy choćby zahaczała o klasę robotniczą. Co więcej, panująca biurokracja przywłaszczyła i wypatroszyła ze swojej istoty wszelkie dyskursy i symbole klasowe, socjalizm czy marksizm. Obracając je w ideologiczną przybudówkę sposobu wyzysku, skompromitowała ją w oczach robotniczych i od nich odstręczała.

    Solidarność stworzyła rewolucja robotnicza, która wybuchła w sierpniu 80. roku. To rewolucja była jej siłą napędową, kształtując ją, dyktując jej praktyki, a także narzucając wzory organizacji – jeden terytorialny związek, jednoczący pracowników wszystkich zawodów i gałęzi, zamiast konfederacji federacji gałęziowych. Rewolucja kształtowała nawet wzory postaw i zachowań oraz poglądy swoich uczestników, skupiała wokół związku inne środowiska społeczne i wytyczała przed nimi drogi, którymi powinni podążać. Oczywiście ta rewolucja napotykała wiele oporów, nie tylko po drugiej stronie barykady, ale również na własnym, wyboistym terenie, który był pełen różnorodnych interesów i wpływów – nawet klasa robotnicza jest zawsze, podobnie jak każda klasa społeczna, heterogeniczna. W ciągu 18 miesięcy swojego trwania rewolucja ta nie mogła jednak trwale wyeliminować skutków dziesięcioleci spętania i ubezwłasnowolnienia zarówno samych robotników, jak i całego społeczeństwa przez monopartyjną dyktaturę biurokratyczną. Innymi słowy, nie mogła stworzyć historycznie ukształtowanego ruchu robotniczego, ze swoimi różnorodnymi, stopniowo wypracowanymi i utrwalonymi formami działalności związkowej i politycznej – partiami, nurtami ideowymi, ich dorobkami teoretycznymi i doświadczonymi kadrami.

    Związku Solidarność, który odrodził się pod koniec lat 80-tych, nie stworzyła już rewolucja. Przeminęły też czasy, w których Leszek Moczulski, wkrótce założyciel partii pod nazwą Konfederacja Polski Niepodległej, pisał, iż „wszyscy praktycznie zgodni są co do tego, że restytucja kapitalizmu w Polsce jest możliwa w takim samym stopniu jak powszechne zastąpienie światła elektrycznego łuczywem” [„Memoriał”, 1976]. Solidarność odrodziła się w zupełnie innych warunkach – właśnie restauracji kapitalizmu, zaprowadzania neoliberalnego ustroju społeczno-gospodarczego i radykalnej restrukturyzacji samej klasy pracującej. Zanikał już wtedy grunt, na którym wyrosły i rozkwitły postulaty samorządności pracowniczej, a mianowicie znacjonalizowana gospodarka, która zaczęła być poddawana prywatyzacji. Wkrótce zdziesiątkowaniu uległ też najpotężniejszy nośnik tych postulatów, a mianowicie masowy i skoncentrowany proletariat wielkoprzemysłowy. Przede wszystkim nie było już samej siły napędowej, czyli rewolucji robotniczej.


    [1] Zob. na ten ten temat: Z.M. Kowalewski, Robotnicy i biurokraci. Jak w bloku radzieckim ukształtowały się i funkcjonowały stosunki wyzysku, w: M. Siermiński, op. cit., s. 355-436.