Menu

    Jak ukrywa się nierówności w Polsce?

    Tekst: Piotr Wójcik
    Ilustracja: Szymon Umiński

    Polska nigdy nie była krajem słynącym z równości. W czasach tak zwanej demokracji szlacheckiej zdecydowana większość społeczeństwa nie miała nawet praw politycznych, a kluczowa dla ówczesnej gospodarki własność ziemska skupiona była w rękach wąskiej elity, która reprodukowała się z pokolenia na pokolenie, dzięki dziedziczeniu statusu. W II RP osłabione elity ziemskie zostały częściowo zastąpione przez elity przemysłowe. Nie zanikło jednak skrajne rozwarstwienie społeczne. Według badania Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmeta, w latach 30. XX wieku górny jeden procent Polaków otrzymywał 15 proc. krajowych dochodów. Po okresie spadku nierówności ekonomicznych w PRL, do takiego poziomu koncentracji bogactwa doszło ponownie dopiero 80 lat później. Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku najlepiej zarabiający 1 proc. obywateli III RP znów zagarniał ok. jednej siódmej dochodów w kraju.

    Polskim elitom utrzymanie akceptacji społecznej dla skrajnych nierówności ułatwia fakt, że podziały klasowe w kraju są w dużej mierze ukryte. Ludzie z klasy wyższej określani są powszechnie jako przedstawiciele klasy średniej – tak mówi się o nich w czołowych mediach głównego nurtu. Do najbardziej jaskrawych przykładów tej tendencji należał tekst z „Gazety.pl”, z okresu rządów PiS: „Podatek solidarnościowy uderzy w klasę średnią. A mieli go płacić tylko najbogatsi”. Wynikało z niego, że osoby zarabiające ponad milion złotych rocznie to zwyczajni średniacy. Przekłada się to na postrzeganie klas przez obywateli. W Polsce niemal każdy uważa się za przedstawiciela klasy średniej.

    W badaniu CBOS „Klasa niższa, średnia i wyższa. Charakterystyka w oparciu o autoidentyfikacje Polaków”, z 2020 roku, poproszono respondentów o określenie swojej pozycji na skali 1-9. Z klasą wyższą (7-9) identyfikowało się 5 proc. respondentów, a z klasą niższą (1-3) 16 proc. Pozostała przytłaczająca większość uważała się za klasę średnią. Tymczasem według danych OECD zawartych w publikacji „Under Pressure: The Squeezed Middle Class”, klasa wyższa stanowi w Polsce ok. 10 proc. społeczeństwa, a klasa niższa aż 25 proc. W raporcie zastosowano metodologię opartą na dochodach. Za klasę niższą uznano osoby zarabiające poniżej 75 proc. mediany, a za klasę wyższą tych, których dochody przekraczają dwukrotność mediany. Rzeczywista wielkość obu tych grup znacząco odstaje więc od autoidentyfikacji Polek i Polaków.

    Ukrywaniu podziału klasowego w Polsce sprzyja również sposób analizowania dochodów przez media głównego nurtu. Wyniki takich analiz opierają się przede wszystkim na badaniach GUS, dotyczących wynagrodzeń. Według nich, w kwietniu 2024 roku wystarczyło zarabiać 13 tys. zł brutto, by należeć do 10 proc. najlepiej zarabiających w Polsce. Górne 20 proc. rozpoczynało się od ok. 10 tys. zł brutto. Omawiane do znudzenia analizy rozkładu wysokości wynagrodzeń w ogóle nie obejmują najzamożniejszych mieszkańców Polski, dlatego oparty na nich obraz polskiego społeczeństwa jest poważnie zniekształcony.

    To efekt tego, że najbogatsi Polacy i Polki nie pracują na etatach, lecz są przedsiębiorcami lub samozatrudnionymi. Popularność tej ostatniej formy aktywności zawodowej wynika między innymi z bardzo preferencyjnych zasad opodatkowania i oskładkowania jednoosobowych działalności gospodarczych, które pełnią de facto rolę naszych wewnętrznych rajów podatkowych. W rezultacie część JDG to osoby udające przedsiębiorców w celu optymalizacji podatkowej. Polski Instytut Ekonomiczny oszacował, że w 2020 r. takich fikcyjnych firm było 162 tys. Jednoosobowa działalność gospodarcza to formuła stworzona specjalnie dla najlepiej zarabiających. Tymczasem ich dochodów w prasie głównego nurtu prawie w ogóle się nie analizuje. Robią to niemal wyłącznie ekonomiści, jednak wyniki ich badań rzadko przebijają się do opinii publicznej.

    Poza tym, podział klasowy jest ukryty dzięki nierównościom terytorialnym. Najzamożniejsi w Polsce mieszkają najczęściej w największych aglomeracjach, dzięki czemu nie rzucają się w oczy większości społeczeństwa. – Jak możemy przeczytać w książce „Nierówności po polsku” autorstwa Michała Brzezińskiego, Pawła Bukowskiego i Jakuba Sawulskiego:  „Ci z największym dochodem są najmocniej nadreprezentowani na obszarach metropolitalnych Warszawy, Poznania i Wrocławia. Z ogólnopolskiego górnego jednego procenta stanowią ponad 1,75 proc. mieszkańców tych obszarów, czyli jest tam ponad trzy czwarte więcej bogatych, niż gdyby rekrutowali się równomiernie ze wszystkich gmin w Polsce”.

    Najzamożniejsi nie rzucają się w oczy również dlatego, że starają się odseparować swoje potomstwo od „motłochu”, wysyłając je do elitarnych szkół prywatnych, z których następnie trafiają do najbardziej prestiżowych szkół wyższych w Polsce, a czasem na uczelnie w Europie Zachodniej. Obecnie już ok. co dziesiąty uczeń w Polsce znajduje się poza systemem edukacji publicznej. Według badania Krzysztofa Czarneckiego „Uwarunkowania nierówności horyzontalnych w dostępie do szkolnictwa wyższego w Polsce”, studenci wywodzący się z klasy wyższej stanowią ponad jedną piątą studentów stołecznych uczelni elitarnych (między innymi Uniwersytetu Warszawskiego i Szkoły Głównej Handlowej), a niemal połowa osób studiujących na elitarnych uniwersytetach, to potomkowie rodzin z wyższej klasy średniej.

    Oczywiście elity wysyłają swoje dzieci do najbardziej prestiżowych szkół nie tylko w celu odseparowania ich od klas niższych, ale przede wszystkim po to, żeby umożliwić im zdobycie znajomości i wykształcenia. Według najnowszej edycji badania „Life In Transition” EBOIR, w którym badana jest mobilność społeczna w krajach postkomunistycznych, czynniki związane z nierównością szans odpowiadają w Polsce aż za połowę rozwarstwienia dochodowego. Równocześnie dziedziczony kapitał kulturowy (między innymi wykształcenie rodziców i dostęp do książek) odpowiada za ponad trzy czwarte nierówności szans. Pozostałe czynniki – czyli płeć oraz miejsce zamieszkania – odgrywają nad Wisłą, pod tym względem, znacznie mniejszą rolę.

    Pomimo wysokiej nierówności szans, wiele Polek i Polaków zdaje się być coraz bardziej przekonanych, że sami niebawem dostąpią awansu klasowego. Poparcie dla wyższego opodatkowania najzamożniejszych z roku na rok spada – według CBOS w 1997 roku progresję podatkową popierało 72 proc. pytanych, a w 2021 r. już tylko 56 proc. Poparcie dla podatku liniowego wzrosło w tym czasie z 18 do 32 proc. Między innymi dlatego próby opodatkowania najbogatszych spotykają się z takim oporem. Tymczasem mobilność klasowa w Polsce jest mizerna. W raporcie OECD mobilność społeczna w naszym kraju, w zakresie wykonywanego zawodu, poziomu wykształcenia oraz jakości zdrowia została określona jako „niska”. W Danii i Kanadzie została ona określona jako „wysoka” we wszystkich tych kategoriach, a w Szwecji w prawie wszystkich (tylko w kwestii wykonywanego zawodu oceniono tam mobilność na „średnią”). Przykładowo, w klasie menedżerów w Polsce zaledwie 15 proc. miało lub ma ojca pracującego fizycznie, za to niemal połowa to dzieci innych menedżerów.

    Według oficjalnie podawanych danych nierówności dochodowe w Polsce są umiarkowane. Przykładowo, według wyżej wymienionego badania „Life In Transition” nadwiślański wskaźnik Giniego wynosi ok. 0,3 – jego wysokość jest więc porównywalna do tej, która występuje w krajach Europy Zachodniej. Wskaźnik ten może jednak być zwodniczy z powodu niedoszacowania poziomu najwyższych dochodów oraz dlatego, że nierówności dochodowe realnie ważą w Polsce znacznie więcej, niż w państwach Europy Zachodniej. Jest tak z powodu niedomagania naszych usług publicznych, zmuszającego obywateli i obywatelki do płacenia z własnej kieszeni za wiele dóbr i usług, które na Zachodzie kontynentu otrzymuje się bezpłatnie. Mowa przede wszystkim o ochronie zdrowia. Według danych OECD, wydatki prywatne odpowiadają za ok. 25 proc. łącznych nakładów na opiekę medyczną w kraju. To jeden z najwyższych udziałów współpłacenia przez pacjentów za świadczenia medyczne w UE. Przykładowo, w Niemczech z budżetów gospodarstw domowych pochodzi tylko 13 proc. łącznych wydatków na zdrowie. W kwestii dostępu do opieki medycznej, wysokość dochodu jest więc w Polsce znacznie ważniejsza, niż w Niemczech.

    W ten sposób powstają klasowe nierówności w dziedzinie zdrowia. Objawiają się one niespełnionymi potrzebami medycznymi mniej zarabiających Polaków, zmuszonych stać w długich kolejkach, do świadczeń finansowanych z NFZ. To zaś przekłada się na różnice w stanie zdrowia. Według danych OECD, mężczyźni z wykształceniem niższym niż średnie żyją w Polsce aż o 12 lat krócej, niż mężczyźni z dyplomem szkoły wyższej. Wśród kobiet ta różnica wynosi 5 lat. Średnia luka edukacyjna w długości życia, w krajach OECD, to 7 lat dla mężczyzn i 4 lata dla kobiet.

    Jak widać rzeczywista głębokość podziału klasowego w Polsce jest więc skrzętnie ukryta. Dzięki temu nieświadoma większość społeczeństwa może samodzielnie stać na straży niesprawiedliwego systemu. Przykładem tego jest zadziwiająca niechęć dużej części opinii publicznej do likwidacji przywilejów podatkowych i składkowych najlepiej zarabiających samozatrudnionych. Mogliśmy ją obserwować chociażby podczas próby zrównania wysokości składek zdrowotnych przedsiębiorców i etatowców, przy okazji reform podatkowych Polskiego Ładu.

    Oficjalne dane dotyczące nierówności ekonomicznych nie są szczególnie niepokojące, dzięki temu, że umykają im najzamożniejsi. Z kolei nierówności w zdrowiu są sprowadzane w debacie publicznej do nieefektywności sektora publicznego, która uzasadniać ma kuriozalne postulaty likwidacji NFZ czy obniżenia składki zdrowotnej. Z kolei mit self-made mana trzyma się mocno, w wyniku czego przywileje klasowe w najbliższym czasie pozostaną niezagrożone. Tym bardziej, że do władzy doszły trzy partie, dla których przywrócenie przedsiębiorcom preferencyjnych składek na NFZ było sztandarowym hasłem wyborczym.


    Piotr Wójcik – ur. 1984, publicysta i dziennikarz ekonomiczny, członek redakcji Krytyki Politycznej, stały współpracownik „Magazynu” Dziennika Gazety Prawnej i Przewodnika Katolickiego. Autor trylogii kryminalnej “Metropolia”.