Menu

    „Dla nas lewica to masowy, zorganizowany ruch pracowniczy, walczący z wyzyskiem”

    Zuzanna Jędrzejowska rozmawia z Magdą Malinowską i Krzysztofem Królem

    Magda Malinowska (38 l) jest członkinią Komisji Krajowej Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Od dekady pracuje w Amazonie, gdzie niedawno została przywrócona do pracy po nielegalnym dyscyplinarnym zwolnieniu. Organizowała kampanię Make Amazon Pay, a także współtworzy koalicję Amazon Workers International – oddolną sieć współpracy niezależnych komisji związkowych. Zainaugurowała także z innymi działaczkami Socjalny Kongres Kobiet, czyli platformę dla rozwoju feminizmu socjalnego.

    Krzysztof Król (43 l) był członkiem Komisji Krajowej Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Działa w związku od samego początku jego istnienia. Był jednym z koordynatorów wieloletniej mobilizacji pracowników żurawi. Sam także pracuje nadal jako operator żurawia. Jest także działaczem Kolektywu Rozbrat i Wielkopolskiego Stowarzyszenia Lokatorów, gdzie blokuje nielegalne eksmisje i walczy z wyzyskiem czynszowym.


    Zuzanna Jędrzejowska: Rejestracja Inicjatywy Pracowniczej miała miejsce w 2004 r. Chciałabym usłyszeć jak z waszej perspektywy wyglądał wtedy klimat polityczny oraz debata publiczna w Polsce w kwestii ruchu związkowego i praw pracowniczych?

    Krzysztof Król: W tamtych latach liczba strajków, demonstracji i okupacji zakładów była większa niż obecnie. Co za tym idzie sprawozdania z protestów często pojawiały się w mediach. W ich opisie dominowała jednak perspektywa przedsiębiorców, a nie tych, którzy walczyli o to, żeby mieć co włożyć do garnka. Obecnie w Polsce tego rodzaju wystąpienia są rzadsze, ale w porównaniu z tamtymi latami częściej ukazywane są w pozytywnym świetle. Pojawili się reporterzy, nawet w tak antypracowniczej gazecie jak „Gazeta Wyborcza”, którzy są bardziej otwarci na perspektywę pracowniczą i rozumieją, że warunki pracy są kluczowym czynnikiem wpływającym na stan społeczeństwa. Jeżeli chodzi o publikacje analityczne, to wówczas nie istniały wydawnictwa, które byłyby określone jako lewicowe. Obecnie jest „Le monde Diplomatique” czy „Krytyka Polityczna”. Mimo, że ta ostatnia w ostatnich latach jeszcze bardziej skręciła w liberalną stronę, to i tak ma na swoim koncie książki, o których kiedyś można było pomarzyć. 20 lat temu było też mniej naukowców stosujących kategorie kojarzone z krytyką kapitalizmu.

    Jednocześnie fakt, że w obiegu intelektualnym pojawia się więcej lewicowej perspektywy, nie przyczynia się do postępu walk pracowniczych w zakładach pracy. Znacząca część polskich lewicowych intelektualistów głównie odtwarza lub kopiuje zachodnie trendy intelektualne, co oznacza, że tworzone przez nich treści są w dużej mierze oderwane od lokalnych realiów społecznych.  Akademickie, elitarne pojęcia nie przekładają się bezpośrednio na stosunki produkcji. Ani pracownicy nie radykalizują się pod ich wpływem, ani pracodawcy nie zostali zepchnięci do ideologicznej defensywy. Intelektualne debaty nie mobilizują ich uczestników i słuchaczy do angażowania się w organizacje pracownicze.

    Podobnie jest w przypadku dużych central związkowych. Przez ostatnie 20 lat nie zauważyłem większych zmian. Nadal są one zbiurokratyzowane i podporządkowane interesom biznesu oraz politykom. Zarówno intelektualiści, jak i biurokraci związkowi sztywno trzymają się swojej roli w kapitalistycznym podziale pracy. Krótko mówiąc, pozostają na krótkim pasku biznesu. Dopóki nie przezwyciężysz indywidualnych i grupowych ograniczeń, wynikających z usytuowania w procesie produkcji, jedynie reprodukujesz stosunki wyzysku. Gdy intelektualiści zajmują się swoimi moralnymi dylematami, a pracownicy fizyczni harują jak woły na linii montażowej, biznes może spać spokojnie. Gdyby intelektualiści potrafili nawiązać kontakt z załogami w zakładach pracy, biznes napotkałby problem, ponieważ podział pracy – który dzieli społeczeństwo i ogranicza siłę pracowników – zostałby zakwestionowany. Deklaratywnie lewicowa inteligencja boi się jednak takiej praktyki jak diabeł wody święconej.

    Magda Malinowska: Do Solidarności od lat 80. biznesową perspektywę wnosiła właśnie inteligencja. Uznając, że wie lepiej jak organizować pracującym życie, stanęła na straży podporządkowania robotników kapitałowi, blokując rozwój samorządności pracowniczej. W latach 90., liderzy Solidarności sprzeciwiali się protestom pracowniczym uznając, że są one zagrożeniem dla indywidualnej wolności w kapitalizmie. W Amazonie spotkałam starsze pracownice, które wahały się przed wstąpieniem do naszego związku zawodowego. Nadal pamiętały zdradę Solidarności i miały negatywne skojarzenia ze związkami. Za to moi rówieśnicy często nie mieli świadomości, że pracują w Amazonie dlatego, że pochodzą z rodzin pracowniczych i najprawdopodobniej do końca życia będą pracownikami najemnymi. Funkcjonowali w zgodzie z założeniem, że każdy powinien zostać przedsiębiorcą, a praca najemna jest etapem przejściowym lub ich osobistą porażką.

    Nic dziwnego, dorastaliśmy torpedowani bajkami, że każdy jest kowalem własnego losu, że kapitaliści i menadżerowie korporacji zdobyli swoją pozycję dzięki ciężkiej pracy, a my jesteśmy robotnikami, bo jesteśmy gorsi, nie zasługujemy na lepsze traktowanie i wyższe płace.

    W ostatnich latach obserwuję zmianę w podejściu pracowników, którzy obecnie lepiej rozpoznają swój interes i analizują podziały klasowe biorąc pod uwagę czynniki strukturalne. Młodsze pokolenia wychowały się w większym szacunku względem samego siebie, w większym dobrobycie i w innym klimacie społeczno-politycznym. Przez lata, mimo wielu trudności jako lewica, staraliśmy się obnażać słabości kapitalizmu. Chyba nikt nie wierzy już, że wolny rynek daje wolność i równość. Zmęczenie liberalizmem i zmiana postaw wraz z globalnym pogłębieniem się nierówności społecznych wpłynęły na sposób myślenia wielu ludzi. W Polsce z pewnością przyczynił się do tego także program 500+, który zmienił narrację o rodzinach pracowniczych. Z pasożytów stały się w końcu podstawową komórką społeczną, o którą państwo po prostu musi zadbać.

    Są też niestety zmiany na gorsze. Problemem jest panujący indywidualizm i podporządkowanie wszystkiego jednostkowym emocjom. Wystarczy, że ty jako osoba dobrze się czujesz i jest ok. Kapitał bardzo na tym zyskuje. Według specjalistów badających strategie zwalczania związków zawodowych „union busting” na przykład wykorzystuje język równościowy oraz narzędzia z psychologii. Dzień w piżamie, dni tęczowe, bezpieczne przestrzenie, szkolenia z seksizmu, fikcyjna troska o kobiety i osoby LGBT+… To wszystko zostało opracowane przez psychologów, aby pracownicy zawierali stosunki z szefostwem na podstawie tego jak się czują w bieżącej sytuacji, a nie na podstawie tego jak wyglądają obiektywnie występujące stosunki pracy i metody wyzysku. Mylenie subiektywnych odczuć z faktami to w psychologii podstawowy błąd poznawczy powodujący zaburzenia odbioru siebie i świata. To zjawisko staje się coraz powszechniejsze i jest ono wykorzystywane przez naukową organizację pracy w celu intensyfikacji wyzysku.

    K.K.: Transfer związany z 500+, o którym wspomina Magda, był krokiem milowym. Pokazał, że każdemu przysługuje pomoc społeczna, a jej otrzymywanie nie jest powodem do wstydu. Początkowo liberałowie krytykowali go, twierdząc, że zwiększa alkoholizm lub nadmiernie obciąża budżet, co, jak wykazały chociażby statystyki dotyczące spożycia alkoholu, okazało się nieprawdą. Oprócz postępu, który dokonał się w sferze symbolicznej, pieniądze z programu dały pracownikom większy wybór. 500+ ograniczyło podporządkowanie pracy kapitałowi.

    M.M.: Ciekawa sytuacja miała miejsce także w 2019 r., kiedy konserwatywny, prawicowy rząd zaproponował wyższą podwyżkę płacy minimalnej niż główne centrale związkowe. PiS i tak musiał dostosować się do tendencji europejskich, więc każdy inny rząd również musiałby podnieść płacę. Natomiast wypowiedzi niektórych przywódców związkowych, którzy powielali liberalne argumenty o tym, że wzrost płac rzekomo powoduje wzrost inflacji, pokazały, że kierownictwa głównych związków zawodowych są bliżej biznesu niż pracowników. Sama teza o wpływie podwyżek płac na wzrost inflacji jest mitem, rozpowszechnianym w interesie najbogatszych. Specjaliści z OECD wykazali, że gwałtowny wzrost inflacji po pandemii był spowodowany spekulacjami biznesu, a nie podniesieniem płac robotników.

    K.K.: W tym kontekście rząd przejął inicjatywę od związków. Okazało się, że nie ma potrzeby działania w związku, jeśli uzyskanie podwyżki można osiągnąć głosując na  PiS.

    Z.J.: Wracając do powstawania Inicjatywy Pracowniczej. Kto pierwotnie tworzył ten związek? Jakie środowiska się spotkały i gdzie szukały sojuszników?

    K.K.: Inicjatywa Pracownicza powstała w 2001 r. jako nieformalna grupa działająca w ramach Federacji Anarchistycznej, funkcjonującej na Rozbracie w Poznaniu. W skład tej grupy wchodzili ludzie zainteresowani anarchosyndykalizmem, stosunkami produkcji oraz możliwościami budowania robotniczej organizacji. Byli to przedstawiciele spauperyzowanej klasy średniej, studenci oraz pracownicy fizyczni. W tamtym okresie Jarosław Urbański, mający większe doświadczenie jako organizator, nawiązał kontakt z pracownikami fabryki Cegielskiego w Poznaniu.

    Ja wtedy prowadziłem Naukowe Koło Krytyki Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Latem 2001 r. jako koło naukowe zorganizowaliśmy spotkanie, na które zaprosiliśmy pracowników z fabryki Cegielskiego, aby opowiedzieli, co dzieje się w zakładzie i z jakimi problemami się borykają. Na tym spotkaniu pojawił się Marcel Szary, ówczesny przewodniczący komisji Solidarności 80 w fabryce, a także działacze (jeszcze nieformalnej) Inicjatywy Pracowniczej. To był nasz pierwszy kontakt. Po nim zaczęliśmy odwiedzać biuro komisji zakładowej Solidarności 80 w Cegielskim, angażując się w jej działania – rozdawaliśmy ulotki, organizowaliśmy pikiety oraz wspieraliśmy załogę w negocjacjach z zarządem firmy.

    Dołączaliśmy do protestów i blokad. W latach 2002-2003 przez Polskę przetoczyła się fala protestów pracowniczych. Od tamtego czasu w Polsce nie działo się tak dużo jak wówczas. Większe protesty integrowały ruch związkowy na poziomie ogólnopolskim. Powstał Ogólnopolski Komitet Protestacyjny, który koordynował walki prowadzone przez różne związki zawodowe. Komisja Solidarności 80 z Cegielskiego również zaangażowała się w jego działania.

    Częstą przyczyną protestów były prywatyzacja zakładów, która pociągała zwolnienia, cięcia płac, pogarszanie warunków pracy lub zamykanie całych przedsiębiorstw. Z jednej strony warunki zatrudnienia były bardzo złe, a z drugiej w sferze publicznej promowano pogląd, że prywatyzacja to szansa na rozwój. W rzeczywistości prywatyzowane zakłady często upadały po dwóch, trzech latach, a ich majątek był stopniowo wyprzedawany, maszyna po maszynie. Tak stało się w przypadku głośnej blokady fabryki kabli w Ożarowie pod Warszawą. Po prywatyzacji zakładu nowy właściciel zamknął fabrykę i zwolnił całą załogę. Pracownicy rozpoczęli blokadę bramy wjazdowej, która trwała ponad 300 dni. Celem blokady było uniemożliwienie nowemu właścicielowi wywozu maszyn z zakładu. Blokada została rozbita w listopadzie 2002 r.

    Po tych wydarzeniach pojawiały się obietnice, że władze utworzą specjalną strefę ekonomiczną na terenie po fabryce, co miało zapewnić mnóstwo miejsc pracy. Teraz wszyscy wiemy, jak to się kończyło – „Eldorado” wyłącznie dla dużego biznesu. W tamtym okresie specjalne strefy ekonomiczne, podwykonawstwo, praca tymczasowa, samozatrudnienie, agencje pracy, darmowe staże i wolontariaty stawały się nowymi formami organizacji wyzysku. Wszystkie te praktyki były wdrażane na Zachodzie już od lat 70., w miarę rozwoju neoliberalizmu, który w Polsce był zjawiskiem nowym. Pracownicy jeszcze nie zdawali sobie sprawy, na czym dokładnie to polega.

    Przez ostatnie dwie dekady ludzie odzwyczaili się od tego, że przedsiębiorstwo nie tylko wypłaca pensję, ale również zapewnia pewną infrastrukturę socjalną w regionie czy w mieście. Dziś nikt nie oczekuje od firm, takich jak Amazon, żeby budowały mieszkania, przedszkola, baseny czy ośrodki wypoczynkowe w pobliżu swoich magazynów. Tymczasem od końca II wojny światowej do końca lat 80. XX w. było to powszechne. Z drugiej strony, obecnie każdy zdaje sobie sprawę, że samozatrudnienie i agencje pracy to najgorsze formy zatrudnienia, a specjalne strefy ekonomiczne to miejsca, gdzie wdrażane są nowe sposoby intensyfikacji wyzysku.

    Wiosną 2004 r. zaognił się konflikt wewnątrz komisji Solidarności 80 w Cegielskim, z którą współpracowaliśmy. Część pracowników z tej komisji postanowiła wystąpić z niej, a jesienią 2004 r. wspólnie oficjalnie zarejestrowaliśmy Inicjatywę Pracowniczą. Jej początek był więc ściśle związany z walkami pracowniczymi. Związek powstał z inicjatywy ludzi z zakładu. Z perspektywy tego, co działo się wówczas w Cegielskim, utworzenie Inicjatywy było niezbędne, aby przeciwdziałać presji ze strony zarządu przedsiębiorstwa, który nieustannie starał się pogarszać warunki pracy, w czym pomagała mu też biurokracja związkowa z działającej w Cegielskim Solidarności.

    Z.J.: Jaką niszę chciała wypełnić Inicjatywa Pracownicza?

    K.K.: IP od początku łączyła aktywistów zdolnych do mobilizacji przeciwko antyspołecznej polityce lokalnych władz z działaczami zakładowymi. Taki model organizacji może się utrzymać, dopóki zakłady pracy i to, co się w nich dzieje, pozostają punktem odniesienia. Kluczowy jest skład klasowy tych zakładów, sposób organizacji procesów produkcji, podziały wprowadzone przez kierownictwo oraz to, jak pracownicy się przed nimi bronią. Tego rodzaju problemy zmuszają działaczy do skupienia na konkretnych działaniach. Nie zajmujesz się abstrakcyjnymi rozważaniami o demokracji, decentralizacji czy inkluzywności, lecz tym, jak pracownicy danej zmiany mogą wykorzystać organizację pracy, aby poprawić swoją pozycję, warunki pracy, podwyższyć płace, wydłużyć przerwy itp. Inkluzywność realizuje się w konkretnych formach, takich jak wysokie płace i zabezpieczenia socjalne. Dopóki nie dążymy do takiej konkretyzacji, wszystkie te pojęcia z nowoczesnego słownika lewicy pozostają pozbawione treści, a przez to mało wiarygodne dla społeczeństwa. Dla nas lewica to masowy, zorganizowany ruch pracowniczy walczący z wyzyskiem. Działacz IP to nie miejski czy NGOsowy aktywista, lecz organizator.

    M.M.: Chociaż lewicowe środowiska i duże centrale związkowe czasem posługują się pojęciem organizatora, to w przeciwieństwie do IP, często patrzą na działalność związkową przez pryzmat poszczególnych kampanii. Gdy kończą się pieniądze na dany projekt, organizatorzy znikają. Problem polega na tym, że pojedyncze kampanie finansowane z grantów nie budują realnej siły pracowników, a wręcz przeciwnie – osłabiają ją.

    IP od początku była otwarta na pracowników, których nie zagospodarowały ani związki zawodowe, ani lewica, dla której ich problemy nie były wystarczająco „atrakcyjne”. Dużą część tych pracowników stanowiły i nadal stanowią kobiety. Ich sytuację cechuje praca na prowincji za minimalną krajową, obciążenie kredytami, ciężar pracy reprodukcyjnej, problemy mieszkaniowe oraz ograniczony dostęp do zabezpieczeń społecznych i opieki zdrowotnej. W pewnym momencie odkryliśmy, że staliśmy się bardzo sfeminizowanym związkiem zawodowym. O patriarchacie mówimy z pozycji klasowej, a nie – jak większość lewicy – z perspektywy tożsamościowego liberalizmu. Rozwijamy tę perspektywę w ramach Socjalnego Kongresu Kobiet. Zajmowaliśmy się również krytyką nieodpłatnej pracy opiekuńczej, kiedy jeszcze w Polsce, nawet w ruchu związkowym, o tym nie mówiono.

    K.K.: Kobiety są zmarginalizowane zarówno przez miejską lewicę, jak i związki zawodowe, które poza nielicznymi wyjątkami, takimi jak pielęgniarki czy nauczycielki, nie zajmują się sfeminizowanymi branżami. Z drugiej strony ruch feministyczny nie interesuje się realnymi problemami pracownic. Strajk kobiet stał się jedynie symbolem, abstrakcyjnym hasłem, a nie konkretną praktyką zakładową. Polski feminizm nie ma ambicji wywierania ekonomicznej presji na biznes i przedsiębiorców. Co więcej, często jego głosem są kobiety, które same stosują najgorsze praktyki wyzysku wobec kobiet i mężczyzn w swoich firmach.

    M.M.: Ruchowi feministycznemu brakuje ciągłości. W zasadzie trudno w Polsce mówić o istnieniu ruchu feministycznego. To raczej szereg małych, często eksperckich, grupek skupionych na ważnych, ale wąskich tematach. Brakuje im spoiwa. Są zrywy i momenty, jak w przypadku zaostrzenia prawa do aborcji, ale bez ciągłości. Dla mnie IP to miejsce, gdzie mogę na co dzień walczyć z patriarchatem, a nie jedynie czekać na jakąś większą mobilizację raz na rok czy na kilka lat.

    Z.J.: Jaki był następny przełom w rozwoju związku? Jaką rolę pełni IP w ruchu pracowniczym w Polsce?

    K.K.: Nie sądzę, żeby nastąpił jakiś przełom – raczej stopniowo zwiększamy swoją siłę. Jednak rozwój przyspieszył po pierwszej dekadzie działalności. Przed 2014 r. mieliśmy niecałe 30 komisji i około 2000 członków. Później zaczęło się dziać więcej. Uczestnicząc w istotnych konfliktach społecznych i podejmując tematy, których nikt inny nie poruszał, stopniowo zwiększaliśmy naszą widoczność w mediach. Ulepszyliśmy też naszą stronę internetową i założyliśmy dział prawny. Zaczęto nas postrzegać jako związek, który nie boi się strajków i nie ogranicza się do dialogu społecznego, mającego na celu uciszenie robotników.

    M.M.: W 2011 r. dołączyły do nas poznańskie żłobki, co otworzyło nas na walkę w ramach samorządu o wpływ na organizację miasta i lokalny budżet. Następnie, w 2014 r., powstały również komisje operatorów żurawi wieżowych w Warszawie oraz w Amazonie pod Poznaniem, gdzie obecnie mamy ponad 1000 członków. Ważnym czynnikiem naszego rozwoju było to, że część osób, które zakładały IP, zatrudniała się w zakładach pracy, gdzie działały nasze komisje. To były nasze życiowe wybory. Musieliśmy pracować, ale zamiast koncentrować się na indywidualnych karierach, zdecydowaliśmy się na pracę w branżach o potencjale politycznym i w zakładach skupiających masy ludzi. Te miejsca były kluczowe dla rozwoju naszej pracowniczej polityki i oporu.

    Z perspektywy czasu widzę, że doświadczenie organizowania się w ramach komisji zakładowych zmienia sposób patrzenia na świat pracy i funkcjonowanie związku. Pracując w miejscach, gdzie na co dzień toczą się walki, musimy brać odpowiedzialność nie tylko za naszych reprezentantów, ale także za setki pozostałych osób i ich rodziny. To zmienia sposób postrzegania organizacji. Dla nas ci ludzie to koledzy i koleżanki z pracy, towarzysze, a nie tylko projekt do zrealizowania, książka czy raport do napisania. To nasze przyjaciółki, bliscy, ludzie, którzy nam ufają. Jesteśmy częścią organizacji – nie niesiemy kaganka oświaty, nie litujemy się, tylko budujemy siłę ludzi pracy.

    Nie zatrudniamy się gdzieś na kilka miesięcy, żeby zrobić o tym doktorat lub zrealizować projekt i później zniknąć. Unikamy takich sytuacji. Myślę, że jako związek podnieśliśmy poprzeczkę organizowania się i zakwestionowaliśmy model korporacyjnego związku zawodowego, dla którego głównym partnerem jest pracodawca, a nie pracownik. Pokazaliśmy, że da się inaczej i że można mieć wyraźne sukcesy w poprawianiu warunków pracy bez wchodzenia w bliską relację z kierownictwem. 

    K.K.: Wychodzimy z założenia, że związek zawodowy powinien przede wszystkim realizować interesy pracowników. Interesy funkcjonariuszy czy władz związku zawodowego nie zawsze są zgodne z interesami załogi. Jak w przypadku dużych central związkowych, gdzie aparaty biurokratyczne często boją się wystąpień pracowniczych. Takie organizacje często robią wszystko, aby utrzymać swoje podporządkowanie względem kierownictw zakładów w zamian za uzyskanie biura czy możliwość uczestniczenia w zebraniach zarządu. Warto pamiętać, że pracownicy nie zawsze muszą być uzwiązkowieni, aby realizować swoje interesy w danym zakładzie pracy.