Wrócić do korzeni strajku
Zuzanna Antonowicz rozmawia z Jakubem Grzegorczykiem
Ilustrację wykonał Szymon Umiński
Jakub Grzegorczyk – socjolog i członek Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Wraz z Katarzyną Rakowską oraz Michałem Sobolem jest współautorem, publikacji „Spór zbiorowy i strajk”, napisanej po to, żeby uzbroić pracowników w wiedzę o taktykach przydatnych w zmaganiach nie tylko z pracodawcami, ale także z polskim prawem. Autorzy wskazują, że Ustawa o rozwiązywaniu sporów zbiorowych z 1991 roku służy raczej jako środek zapobiegawczy wobec konfliktów społecznych, aniżeli jako wsparcie na drodze walki o godne warunki pracy. „Spór zbiorowy i strajk” ma być „instrukcją obsługi” sporu zbiorowego, opartą na wiedzy prawników, badaczy i doświadczonych związkowców. Jej współautora pytam o historię i strategię ruchu związkowego w kraju.
Zuzanna Antonowicz: Jak oceniasz częstotliwość i siłę strajków w Polsce? Czy jest ich niewiele, czy też po prostu się o nich nie słyszy i niechętnie pisze w mediach?
Jakub Grzegorczyk: To zależy, czy weźmiemy pod uwagę tylko to, co podpada pod ustawę o rozwiązywaniu sporów zbiorowych, która w Polsce określa, czym jest strajk legalny. Takich akcji strajkowych jest bardzo niewiele – od kilku do kilkunastu strajków rocznie przez prawie całe ostatnie 30-lecie po transformacji ustrojowej. Było tylko kilka wyjątków. Na przykład lata 1992-1993, kiedy pojawiła się pierwsza duża fala strajków przeciwko rozpoczynającym się reformom Balcerowicza. Strajkowały wtedy miliony pracowników, a liczba wystąpień wynosiła dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy. Za nagłe wzrosty liczby strajków w późniejszych latach odpowiada Związek Nauczycielstwa Polskiego, który przeprowadzał w rzeczywistości strajki generalne, ale ze względu na to, że one były formalnie organizowane w każdej szkole osobno, to w statystykach mamy do czynienia z falami strajkowymi w 2008 i w 2019 roku.
Zdarzają się też strajki „dzikie”, pozaustawowe, gdy ludzie po prostu spontanicznie przerywają pracę, ale na ten temat nie mamy badań i twardych statystyk, bo nie odnotowuje ich GUS. Wiemy o nich, co najwyżej, z doniesień medialnych, jeżeli stały się wystarczająco głośne, jak na przykład akcje kurierów Pyszne.pl, a potem także kurierów Glovo. Zdarzały się też takie przypadki, gdzie na budowach strajkowali operatorzy żurawi – formalnie nazywano te akcje “protestem”. Niemniej strajków w Polsce jest stosunkowo niewiele.
„Zakrawa na paradoks, że w kraju, w którym podstawowe prawa obywatelskie i swobody demokratyczne zostały wywalczone za pomocą strajków, tak trudno jest obecnie zorganizować legalny strajk” – piszecie w „Sporze zbiorowym i strajku”. Skąd w Polsce tak restrykcyjne podejście do tej kwestii, mimo dużego znaczenia strajku dla historii kraju?
Przede wszystkim stąd, że główne warunki, które muszą być spełnione, żeby strajk był legalny, określa ustawa z 1991 roku, która jest w dużej mierze kopią przyjętej jeszcze w latach 80-tych ustawy legalizującej związki i dopuszczającej legalne akcje strajkowe w PRL-u. Oba te akty prawne były stworzone z myślą o ograniczeniu liczby strajków. Narzucenie całego szeregu wymogów na organizatorów akcji strajkowej sprawiło, że jej legalne przeprowadzenie stało się bardzo trudne. Ponadto, główne elementy sporu, które przewiduje ustawa, czyli np. nieograniczone czasowo, obowiązkowe etapy rokowań i mediacji, bardzo rozciągają całą procedurę, bez której strajk nie jest legalny.
Tak jak władze późnego PRL-u, władze III RP znały siłę zorganizowanych robotników i dążyły do tego, aby procedura strajkowa była jak najtrudniejsza. Dodatkowo, ponieważ robotnicy pokazali, że zjednoczeni są w stanie obalić władzę komunistyczną, mimo że była autorytarna i zamknięta na żądania społeczeństwa, dążono do ich rozdzielenia, wymuszając odseparowanie jednego zakładu od drugiego. Podobnie więc jak w PRL-u, choć dopuszczono akcję strajkową, to zadbano o to, by żądania wysuwane w sporze i sam strajk, musiały być ulokowane na poziomie zakładowym, czyli żeby nie mogły być powszechne. Jeżeli chce się zrobić powszechny strajk, to trzeba tak naprawdę obchodzić prawo. W tak zwanej „wolnej Polsce” zapanowało przeświadczenie, że podstawą dalszego rozwoju jest szybkie dokonanie reform rynkowych i zainstalowanie systemu kapitalistycznego, a aktywność strajkowa będzie temu przeszkadzała. W tej kwestii optyka władz PZPR i elity Solidarności, która przejęła rządy, była dokładnie taka sama.
Do tego doszło przekonanie po stronie decydentów, że istnieje możliwość takiego zorganizowania stosunków pracy poprzez dialog społeczny i różne formy współpracy pracowników i kapitału, że strajk będzie po prostu niepotrzebny. To przekonanie podziela również wielu badaczy stosunków pracy i prawników od zbiorowego prawa pracy. Te „elity intelektualne” negują istnienie konfliktu klasowego, a akcje strajkowe uważają za objaw kryzysu społecznego. Natomiast po stronie związków zawodowych i ruchu pracowniczego również były błędy. Lata 90-te to czas, kiedy Solidarność, gigantyczny, masowy, kilkumilionowy ruch społeczno-związkowy wszedł w buty komitetu poparcia dla reform i zaczął interesować się przede wszystkim tym, jaki jest skład rządu, czy rządzą komuniści, czy postkomuniści, czy opozycja demokratyczna. Według tych samych kryteriów oceniano kadry zarządzające w zakładach pracy. Nie interesowano się za to specjalnie kwestiami, które można by określić jako klasowe – jaka jest pozycja pracowników, jak wygląda poziom płac. Członkowie Solidarności nie byli zainteresowani tym, żeby dać ruchowi związkowemu silne narzędzia, aby mógł on wpływać na politykę. Wychodzili oni z założenia, że wpływ na nią osiąga się przez sojusz z partiami politycznymi, że określone grupy parlamentarzystów czy określony skład rządu będzie, z racji powiązań ideowo-biograficzno-tożsamościowych, reprezentował najlepiej interesy ludzi pracy.
To zaskakujące, że masowy ruch społeczny o takiej sile, zgodził się pozostawić decyzyjność w rękach zawodowych polityków.
To, o czym powiedziałem, stanowi tylko część przyczyn. Jeśli szukamy wyjaśnień, dlaczego strajków jest mało, powinniśmy przyjrzeć się różnym badaniom, które robiło CBOS, lub tacy socjologowie zbiorowych stosunków pracy, jak np. Juliusz Gardawski. Wynikało z nich, że konfrontacyjna postawa, zgodnie z którą strajk jest najlepszym narzędziem walki o prawa pracownicze, straciła na popularności wśród ankietowanych pracowników, jeżeli dobrze pamiętam, na początku lat 90-tych. Początkowo opowiadało się za strajkiem około 40% badanych, później liczba ta spadła do około 15%. Pracownicy i pracownice uwierzyli, że choć strajki były kiedyś ważne, bo dzięki nim wywalczyliśmy wolność, to teraz są już niepotrzebne, bo „żyjemy w wolnym kraju”.
Jak zatem podsumowałbyś status strajku w świadomości społecznej?
Bardzo się on zmienia. Nie jest tak, że pewne postawy ugruntowały się na początku transformacji ustrojowej i trwają, jak gdyby były wykute w kamieniu. Mój kolega ze związku, Jarek Urbański, w ostatnich latach, w swoich książkach i artykułach wysuwa tezę, że to nie jest tak, że robotnicy się już nie buntują, tylko że buntują się na inne sposoby – w reakcji na bariery prawne, instytucjonalne i organizacyjne, które narzuca ustawa o związkach zawodowych i sporach zbiorowych. W latach 2001-2003, tuż przed wejściem Polski do Unii Europejskiej, zapanował drugi, gigantyczny kryzys gospodarczy, który w Polsce był bardzo dotkliwy. To był też moment, w którym powstała Inicjatywa Pracownicza. Wtedy był wysyp różnego typu demonstracji, blokad, walk ulicznych z policją i okupacji zakładów pracy, które były zamykane. I choć w sensie formalno-prawnym nie były to strajki, to jednak był to wyraz buntu i niezgody świata pracy na to, co się dzieje. Wydaje mi się, że także teraz jest taki okres, kiedy na strajki zaczyna się patrzeć inaczej. To nie jest bardzo szeroki trend, ale oceniając sytuację z perspektywy Inicjatywy Pracowniczej, to dziś dużo łatwiej się rozmawia w związku o sporze i strajku jako uprawnionych narzędziach walki o interesy i prawa pracownicze. Mówiąc krótko: stosunek do strajku jest niejednoznaczny i ewoluuje.
Jakim zakładom udaje się legalnie strajkować, a jakie uciekają się do nielegalnych technik oporu?
W ostatnich dziesięcioleciach strajkowała głównie sfera budżetowa, przede wszystkim edukacja. Istotne i widoczne są także strajki w ochronie zdrowia, przede wszystkim wśród pielęgniarek i położnych. Obecnie rzadsze, ale w ostatnich latach głośne, bywają spory, już nie strajki, w spółkach skarbu państwa, czyli w sektorze publicznym, ale działającym częściowo na zasadach komercyjnych. Górnictwo, energetyka (choć ta raczej grozi strajkiem niż strajkuje) – związki w tego typu zakładach pracy działają w ramach ustawy. To jest główny motor ruchu pracowniczego w prowadzeniu akcji o dużej liczbie uczestników strajku i akcji strajkowych.
W sektorze prywatnym, niezależnie od tego, czy to są stare zakłady, które zostały zrestrukturyzowane, czy zupełnie nowe miejsca pracy, strajki są rzadkie. Solaris, Paroc i Canpack, trzy istotne strajki w sektorze prywatnym z ostatnich trzech lat – to ewenementy. Wszystkie trzy to zakłady produkcyjne, przetwórstwo przemysłowe. Dwa pierwsze robiła Konfederacja Pracy, ostatni – Inicjatywa Pracownicza. W sektorze prywatnym zdarzają się też, bardzo nieregularnie, akcje „dzikie”. Nie o wszystkich wiemy, dowiadujemy się o nich często przypadkiem. Mam taką ulubioną anegdotę – dwa czy trzy lata temu, kiedy pracowałem w magazynie obsługującym fabrykę opakowań do żywności, na nocnej zmianie rozmawiałem z kolegą na papierosie. Dowiedziałem się, że kiedy on pracował w centrum dystrybucyjnym supermarketu Tesco, któregoś razu, również na nocnej zmianie, rozczarowani brakiem podwyżek, on i jego koledzy przerwali pracę. To było około godziny drugiej, Według jego relacji, już około godziny 3 czy 4, na miejscu zjawił się dyrektor i zostały obiecane podwyżki.
I nie było to w ogóle planowane?
Nie, to było zupełnie spontaniczne.
Dlaczego wieści o akcjach pracowników danego przedsiębiorstwa nie roznoszą się zbyt dobrze?
Trzeba zauważyć, że były strajki czy też „protesty”, na przykład wspomniane akcje w Pyszne.pl albo wśród operatorów żurawi, które zyskały spory rozgłos w mediach. Słyszało się o nich i można było przeczytać artykuły w „Gazecie Wyborczej”, bo w niej jest ostatnio taki zwrot, że o takich rzeczach się pisze, czy też w „Oko.press” – w takich pismach, które w Stanach Zjednoczonych byłyby bazą medialną Partii Demokratycznej, a w Polsce można je określić jako lewicowo-liberalne. Tematy te nie trafiają do szerszych grup społecznych, bo nie porusza się ich w Wiadomościach i tym podobnych kanałach informacyjnych. Wynika to też z faktu, że to są akcje krótkotrwałe, kończące się załatwieniem konkretnej sprawy – najczęściej dotyczą wypłaty zaległych wynagrodzeń. Niekiedy są wyrazem buntu, jak to miało miejsce w Avon Distribution w Garwolinie, kiedy po prostu były za wysokie temperatury i ludzie odmówili pracy, bo nie dało się pracować w upale. Są to takie rozbłyski, które trudno udokumentować, bo statystyka publiczna ich nie obejmuje i brakuje instytucji, które mogłyby zająć się ich badaniem. To jest ogromna słabość socjologii i badań nad zbiorowymi stosunkami pracy w Polsce, że, z nielicznymi wyjątkami, nie interesują się one tą tematyką. Mamy mnóstwo książek na temat dialogu społecznego, komisji trójstronnej, przemian organizacyjnych związków zawodowych, ale analiz akcji strajkowych – bardzo mało. Brakuje naukowców, którzy chcieliby badać spontaniczne wystąpienia, które w sposób naturalny wymykają się chociażby badaniom GUS-u czy CBOS-u.
Powiedziałeś, że w Polsce strajki legalne są organizowane głównie w sektorze publicznym. Czy to jest wyjątkowe dla Polski? Czy na zachodzie to wygląda inaczej?
To skomplikowane. Po pierwsze, jeśli chodzi o sektor publiczny – edukację czy ochronę zdrowia – strajki w nim mają jednego adresata, który jest ponad szefem, dyrektorem szkoły czy dyrektorem szpitala, czyli państwo. W związku z tym jest jasne, że żeby cokolwiek załatwić, związki muszą kierować presję w stronę państwa. Ale trzeba pamiętać, że choć związki w szkolnictwie i opiece to robią, te w kulturze już nie. Albo kiedy spojrzymy na sektor różnego typu usług komunalnych, to tam również nie ma dużo akcji strajkowych. Pewną role odgrywa tu fakt, że ZNP oraz Związek Pielęgniarek i Położnych, mają swoisty etos, który mówi że „my działamy w ten sposób, że organizujemy strajk” – a inne związki zawodowe niekoniecznie.
W innych państwach jest za to różnie. Zależy od kraju i jego systemu prawnego zbiorowych stosunków pracy. Częstsze są strajki w sektorze prywatnym, zwłaszcza w tych krajach, gdzie ostały się jeszcze branżowe, ponadzakładowe układy zbiorowe, które co jakiś czas są odnawiane i negocjowane na nowo. Jednym z elementów takiej rundy zawierania nowego układu są skoordynowane akcje strajkowe. Ma to miejsce chociażby w Niemczech, które w ogóle nie mają ustawy regulującej strajki. Niemcy przyjmują ogólną interpretację tamtejszego Trybunału Konstytucyjnego, że prawo do strajku jest wywodzone z prawa do zrzeszania się, zapisanego w Konstytucji. W związku z tym, przykładowo IG Metall regularnie, raz na 3-4 lata, kiedy kończą się tam układy zbiorowe dla przemysłu metalowego, albo IG Druck und Papier dla przemysłu papierniczo-drukarskiego, robią strajki, najczęściej ostrzegawcze, jako element presji na pracodawców, aby zawrzeć nowy układ zbiorowy. Jednak w całym świecie zachodnim od lat 80-tych jest zauważalna tendencja spadku ilości strajków. Zarówno w Unii Europejskiej, jak i w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli patrzymy na Francję, o której mówi się, że „tam to strajkują!”, to najbardziej aktywny w tym kraju jest sektor publiczny – poczta, kolej, edukacja, pomoc społeczna, ochrona zdrowia. To są branże, które ciągną mobilizację. Okazyjnie to, co zostało z przetwórstwa stali tamtejszego przemysłu stalowego i czasem sektor samochodowy. Sytuacja, którą obserwujemy w Polsce, jest więc wyolbrzymionym do maksimum obrazem tego, co można zaobserwować w krajach Europy Zachodniej.
Czy inne związki poza Inicjatywą Pracowniczą podnosiły postulaty zmiany ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych?
W tej sprawie wypowiem się krytycznie, bo nasze stanowisko jest osamotnione w polskim ruchu związkowym, który niestety odkłada kwestie strajku na bok. Uważam ten fakt za jedną z głównych przyczyn słabości polskich związków. Inicjatywa Pracownicza dużo o mówi o tym, co powinno się zmienić w kwestii strajków i przypomina, że strajk jest ważny. Jednak wydaje mi się, że Solidarność, OPZZ, i FZZ nie postrzegają strajku jako narzędzia kluczowego. Co prawda strajkują częściej od nas, natomiast na poziomie linii programowej i strategii organizacji nie są dostatecznie radykalni. Myślę, że trudno byłoby znaleźć jakiś dokument Solidarności, czy którejś z organizacji członkowskich OPZZ, który świadczyłby o tym, że domagają się one wolności strajkowania czy nawet większej swobody w tej kwestii. Jest wręcz odwrotnie. Przy okazji działań nad projektami nowelizacji ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych, na etapie konsultacji społecznych dotarłem do opinii, jakie przedstawiała strona związkowa. I były to głosy, że powinna być większa sądowa kontrola sporu zbiorowego. W związku z tym, że pracodawcy kwestionują to, czy postulaty mieszczą się w przedmiocie sporu zbiorowego, pojawiła się opinia, że to sąd powinien rozstrzygać zgodność postulatów z ustawą. Takie stanowisko zgłosił bodajże FZZ, ale zarówno Solidarność, jak i OPZZ się z tym zgadzają.
To stanowisko, można by podsumować tak: prosimy państwo, żeby nam zagwarantowało prawo do strajku i było jego strażnikiem. Jest to absurdalna koncepcja, bo niezależnie od tego, kto tym państwem rządzi, to bez wątpienia nie będzie on zainteresowany tym, aby orzekać, na korzyść pracowników, za jak najszerszą akcją strajkową. Państwo rozumiem tu szeroko, jako między innymi wymiar sprawiedliwości. Sędziowie, jako ludzie należący do klasy wyższej, nie będą rozstrzygać spraw strajku korzystnie dla klasy pracowniczej. Będą orzekać, że strajk powinien być ostatecznością, w zgodzie z przekonaniem że priorytetem jest utrzymanie pokoju społecznego. Będą też bardzo wąsko definiować to, co może być przedmiotem sporu. Na przykład na pytanie, czy prywatyzacja jakiegoś zakładu może być przedmiotem sporu zbiorowego, większość prawników odpowiedziałaby, że nie. I podejrzewam, że większość sędziów orzekłaby tak samo. Problem więc polega na tym, że w ruchu związkowym przyjmuje się perspektywę, zgodnie z którą państwo będzie rozjemcą, że to jest nasz sojusznik. Nie zgadzam się z tym.
W publikacji wskazujecie, że polskie prawo w wielu miejscach jest skonstruowane tak, że znacznie utrudnia przeprowadzenie sporu zbiorowego. Na przykład kiedy w razie dyscyplinarnego zwolnienia pracownika zrzeszonego w związku, sąd przywraca go do pracy dopiero po 12 miesiącach, zniechęca to pozostałych pracowników do strajkowania. W jakich państwach prawo jest bardziej przyjazne pracownikom? Na kim warto się wzorować?
Nie jestem zwolennikiem podejścia, zgodnie z którym możemy przyjąć idealny model zbiorowych stosunków pracy, który funkcjonuje w jakimś państwie i zaimplementować go u siebie. Taką postawę przyjmuje, między innymi, wiele osób związanych z partią Razem, wskazując z aprobatą na wybrane fakty, np. to, że w Niemczech skrócono czas pracy lub że w Skandynawii trwają strajki, w sprawie objęcia zakładów Tesli układem zbiorowym pracy.
Są oczywiście korzystne dla zorganizowanego świata pracy rozwiązania, które utrwaliły się w niektórych państwach zachodnich. System, który zapewnia maksimum swobody w prowadzeniu strajku funkcjonuje we Francji, w dużym stopniu również w Belgii. Dość dobrze wygląda to też w Hiszpanii. Ale to jest tylko część tamtejszego prawa. Wcale nie jest tak, że wymienione przeze mnie państwa są przyjazne pracownikom, i że łatwo i prosto się tam strajkuje. Coraz większe zawężania tego, o co można strajkować, utrudnianie tej procedury, zastraszanie osób, które strajki organizują, grożenie różnego typu sankcjami – to proces globalny, a nie wyłącznie polski fenomen. Nawet te kraje, gdzie strajkuje się częściej i jest to łatwiejsze, mają cały szereg regulacji, które są dla pracowników niekorzystne. We Francji panuje wyrażony wprost zakaz strajków politycznych. Wiele innych krajów zachodnich wprowadziło nakaz zachowania minimalnego poziomu usług kluczowych dla ludności.
Jak spojrzymy na genezę uzyskania przez francuskich, hiszpańskich czy greckich robotników prawa do strajku, to sięga ona końca drugiej wojny światowej, kiedy to zapisywano w Konstytucjach pewne gwarancje, pod groźbą, że istniał zorganizowany, uzbrojony, zaprawiony w boju partyzancki ruch socjalistyczny, komunistyczny, lewicowy, złożony z robotników. Jego siła stwarzała ryzyko, że obalony zostanie system, a to wymusiło na państwie ustanowienie przyjaznych robotnikom praw.
To był bardzo długi wstęp do odpowiedzi – chodzi o to, że poszczególne rozwiązania są dobre, ale nie potrafię wskazać kraju, który miałby całościowy system prawny, który można by było wskazać jako wzorcowy i gotowy do przekopiowania, bo istotna jest sama geneza tych regulacji. Nie da się wziąć ustawy o sporach zbiorowych z Francji i wprowadzić jej w Polsce, bo Francja w ogóle nie ma takiej ustawy. Francuzi mają prawo do strajku wywodzone z preambuły do Konstytucji, poza pewnymi ograniczeniami, które dotyczą sektora publicznego. W Grecji, która ma system dosyć restrykcyjny pod wieloma względami, panuje na przykład zasada – którą nie wiem, czy dałoby się obronić we Francji – że można robić strajk solidarnościowy z pracownikami tego samego przedsiębiorstwa, ale znajdującego się poza Grecją. Tak jest również w Szwecji. Pozostałe państwa w zasadzie takiego strajku solidarnościowego nie dopuszczają…
Czy zdarzają się w Polsce próby omijania ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych?
Tak, zdarzają się. Omijanie oznacza taką sytuację, kiedy oficjalnie trzymamy się przepisów, ale staramy się ominąć wynikające z nich przeszkody. Mój ulubiony przykład takiego działania miał miejsce w 2013 roku, kiedy trzy główne związki wykorzystały przepisy o strajku solidarnościowym do tego, żeby zrobić strajk generalny na poziomie regionu – Śląska – wymierzony w politykę państwa. Pod względem formalnym zorganizowano wówczas strajk solidarnościowy z pracownikami, którzy nie mają prawa do strajku, czyli pracownikami prokuratur. Kiedy jednak wyszpera się ulotkę kolportowaną na Śląsku z tamtego czasu, to znajdzie się w niej jedno zdanie na ten temat. Realnie strajk był zorganizowany, między innymi, przeciwko reformie kodeksu pracy, która miała wydłużać okresy rozliczeniowe oraz przeciwko reformom, które spowodowałyby problemy finansowe sektora energetycznego. To jest najlepszy przykład „omijania”. Takie omijanie też jest robione na co dzień w sektorze publicznym, w tzw. państwowej sferze budżetowej, gdzie ponieważ dyrektor nie jest w stanie spełnić naszych żądań, bo nie on decyduje o wynagrodzeniach, łączy się procedurę sporu zbiorowego z presją na władzę miasta. Jako Inicjatywa Pracownicza organizujemy takie pikiety i protesty, zakłócając obrady rady miasta. ZNP też to zrobiło – wszczęli spór o podwyżkę o 1000 zł dla każdego, w 2019 roku, w taki sposób, że przeprowadzili go równolegle we wszystkich szkołach.
Na co wskazałbyś jako na największą przeszkodę dla rozwoju praktyki strajków w Polsce?
Wymóg referendum. W sporach zbiorowych, które obserwuję, a także z praktyki wiem, że zrobienie głosowania, w którym weźmie udział połowa zakładu pracy, jest bardzo trudne, ze względu na to, że niektóre zakłady są rozproszone po całym kraju. Jest też niejasne, co właściwie oznacza „zakład pracy”. Aby robić strajk w Biedronce, połowa pracowników wszystkich supermarketów w Polsce musiałaby wziąć udział w głosowaniu, a do tego większość z nich musiałaby być za strajkiem. Na poziomie logistycznym przeprowadzenie tego jest gigantycznym wyzwaniem. Jest to wymóg, który został wprowadzony po to, żeby załoga danego zakładu pracy musiała dać związkowi zielone światło dla strajku. Na poziomie koncepcyjnym nie ma w tym nic złego. Tyle tylko, że jest to regulacja pasująca do stoczni gdańskiej, czy kopalni spółek JSW, gdzie proces pracy, jej organizacja i porządek, umożliwiały przeprowadzenie referendum. W kopalniach wygrywa się referenda strajkowe. A przynajmniej wygrywało się jakiś czas temu, kiedy było tych strajków więcej. Dlaczego? Ano dlatego, że związki zawodowe miały tak silną pozycję, że przed zjazdem na dół były zbierane głosy i nie było możliwości, żeby pracodawca mógł ten proces zakłócić. W takich zakładach są masy ludzi zgromadzone w jednym miejscu i czasie, a nie rozproszone w kilku czy kilkunastu różnych systemach czasu pracy.
Są jednak zakłady, gdzie każdy pracuje kiedy indziej, gdzie są ludzie, którzy przez miesiące się nie spotykają, bo są przypisani do innej zmiany. Mój obecny zakład pracy tak funkcjonuje. Są dwie zmiany, jedna pracuje pierwsze 4 dni, druga kolejne 4 dni. Jak idziesz na nadgodziny, to masz z nimi kontakt, ale nie masz tego kontaktu non stop. Amazon to klasyczny tego przykład. Dwanaście gigantycznych magazynów rozrzuconych po całej Polsce. Problemy logistyczne przy organizacji referendum są związane także z tym, że nie ma koncentracji mieszkaniowej klasy pracującej w postaci dzielnic robotniczych, jak w przeszłości, kiedy pracownicy Cegielskiego mieszkali na Dębcu, wszyscy się znali i razem chodzili do pracy. Obecnie panuje ogromne rozproszenie. Skoro do zakładów Amazona dowożeni są ludzie z połowy Polski, często z mniejszych miejscowości, ze wsi, więzy między pracownikami wyglądają inaczej.
Są jeszcze dodatkowe przeszkody poza referendum – na przykład fazy tak zwanego postępowania pojednawczego przed strajkiem są obowiązkowe i nieokreślone w czasie. Trzeba obowiązkowo przeprowadzić rokowania z pracodawcą. Choć z początku ludzie chcą walczyć, ich chęci zaczynają niknąć w trakcie przeprowadzania kilkunastu spotkań. Raz w życiu udało mi się pomagać przy sporze zbiorowym, który zamknął się w miesiąc. Rokowania, mediacje, referendum. To była wyjątkowa sytuacja. Teraz średnia to pół roku na zamknięcie samych etapów koncyliacyjnych. W tej kwestii lubię podawać przykład grecki. Kiedy związek zawodowy ogłasza strajk, przyjmuje się, że od ogłoszenia do zatrzymania pracy mogą upłynąć 24 godziny, nie krócej. No i te 24 godziny są przeznaczone na postępowanie pojednawcze. Jeśli strony chcą się dogadać, to się dogadają. To jest zupełnie inna dynamika, podczas której można podburzyć ludzi i od razu przekuć to na udaną akcję strajkową. U nas po męczącej połowie roku, część ludzi nie pracuje już w danym miejscu, część dostała podwyżki, a innych przełożeni zastraszyli zwolnieniami.
Czyli, podsumowując, według Ciebie największe trudności dla strajku w Polsce to przeprowadzenie referendum i rozciąganie w czasie całej procedury sporu zbiorowego?
Referendum jest zbędne, bo kwestia poparcia strajku jest problemem samego związku zawodowego. Czy mamy siłę i wystarczająco dużo ludzi przekonanych, którzy na ten strajk wyjdą. Przecież gdyby postulaty związkowe nie miały poparcia, to nawet bez referendum, po prostu rozpoczęlibyśmy strajk, na który nikt by nie wyszedł. A dodatkowe narzucanie wymogu referendum paraliżuje akcję już na wczesnym etapie, nie wspominając o tym, że potem pojawiają się zarzuty, czy to referendum było prawidłowe, czy nie. Nie ma dokładnej regulacji jak ono powinno wyglądać.
Czy metody utrudniania doprowadzenia do strajku, jak np. tzw. zwiększanie elastyczności, chociażby poprzez outsourcing, aplikacje takie jak Tikrow, są czymś nowym dla związków zawodowych, czy też przybierają różne formy od lat?
Tego typu techniki są stosowane od zawsze, z tym, że oczywiście mają swoją historyczną specyfikę. Agencje pracy tymczasowej, jako taki klasyczny przykład, są czymś, co bardzo utrudnia organizację strajku i jego prowadzenie. W sensie prawnym nie istniały one na przełomie XIX i XX wieku, ale były wtedy całe branże, które funkcjonowały na podobnych zasadach. Na przykład nie było czegoś takiego, jak stałe zatrudnienie w dokach. Ci, którzy rozładowywali statki i załadowywali je, byli pracownikami, którzy przychodzili rano na „giełdę pracy” i byli najmowani do rozładunku czy załadunku danego statku. Realnie byli więc czymś w rodzaju pracowników agencyjnych. Jednak udawało się w to w przeszłości obejść przez czynniki takie jak świadomość klasowa. Mniejszą wagę przywiązywano do zasad prawnych, a większą do faktu, że chodzi o walkę klasową z wyzyskiwaczami.
Dziś tej świadomości nie ma z różnych powodów. Związki zawodowe uzyskały formalną akceptację ze strony państwa i dostały pewne ramy prawne, w których mogą funkcjonować, więc wychodzi się z założenia, że należy się tych ram trzymać. Przez to, że staramy się ich trzymać, pracownicy agencyjni są w szarej strefie. Nie wiadomo, co z nimi robić. W sytuacji referendum nie powinni głosować, bo nie są pracownikami Amazona, Volkswagena lub innej firmy, która z nich „korzysta”. Czy mogą przystąpić do strajku? Trudno powiedzieć. Nikt tego nie próbował w sensie formalnym. Były dzikie strajki pracowników agencyjnych, które opisywał Urbański w książce „Prekariat i nowa walka klas”. To były spontaniczne, krótkie zrywy przeciwko cięciu płac i zwolnieniom.
Bardzo cenię nurt, zwłaszcza w amerykańskim radykalnym w skrzydle ruchu związkowego, który mówi: jeżeli będziemy cały czas grać wyłącznie według tych reguł, które nam narzuca system zbiorowych stosunków pracy, to nie ma szans, żebyśmy wygrali. Musimy wrócić do korzeni, do tych dokerów, którzy nie mieli prawa do strajku, ale strajkowali i wywalczyli sobie odpowiednie stawki i standardy pracy, normy do wyrobienia, określone obciążenia, które mogą nosić. Dzisiejsze elastyczne formy zatrudnienia nie oznaczają, że trzeba wywieszać białe flagi – w końcu Uber, Pyszne, i Glovo w teorii prawie nie zatrudniają pracowników sensu stricto w kodeksowym rozumieniu, a we wszystkich odbywały się pewne formy strajków. Nie takie, które wywróciły system zatrudnienia do góry nogami, ale znaleziono w nim lukę – bo jeżeli jestem kurierem dla jednej z platform od dostarczania żywności i po prostu nie zaloguję się w aplikacji w danym dniu razem z kolegami z pracy, to już jest to zorganizowana akcja. Czy ja strajkuję? W sensie formalno-prawnym nie. Czy ja odmawiam pracy, do której zostałem przypisany? Nie. Ja po prostu nie loguję się na platformę. Takie akcje wskazują pewne pole do poszukiwań. To jest oczywiście specyficzna branża. Nie zrobi się tego w motoryzacji, bo ona ma inną organizację. Ale może i tam da się odnaleźć jakąś drogę oporu?
Jak można bronić konfliktowego nastawienia ruchu związkowego, wbrew wymogowi dążenia do „dialogu społecznego”, jakie przewiduje art. 20. Konstytucji RP? Mam tu na myśli fakt, że pojęcie „dialogu” w sporze z pracodawcą sugeruje równość podmiotów, a fundamentem sporu jest przecież faktyczny brak równości.
Tak, spór wynika z tego, że równości nie ma, że interesy są sprzeczne. Z mojego doświadczenia spór zbiorowy, nawet taki, który nie doprowadzi do strajku, jest dla ludzi najlepszą lekcją tego faktu. Podczas niego osoby, które nie mają radykalnych poglądów, szybko zauważają, na czym polega konflikt. Docierają do tego, jak nasze społeczeństwo jest zorganizowane, ponieważ pierwsze, z czym się konfrontują, to buta. Przez prawie 15 lat zajmowania się sporami, nie spotkałem się jeszcze z tym, że negocjacje zaczynały się od stwierdzenia pracodawcy, że chciałby coś dać, ale w zasadzie to nie może. Pierwsze, co otwiera negocjacje to pytanie: jakim prawem wy w ogóle czegoś żądacie i przychodzicie do mnie rozmawiać, jak równy z równym? Taka jest prawidłowość. Oczywiście potem się pojawiają argumenty, że się nie da, że nie można – to jest część strategii negocjacyjnej. Natomiast, moim zdaniem, pierwsza rzecz, którą trzeba zrobić, to wykonanie pracy wewnętrznej wśród osób, które tworzą polski ruch związkowy. Nie tylko osób, które go wspierają z pozycji intelektualnych, pisząc o związkach zawodowych, analizując je, robiąc badania. Podstawą są pracownice i pracownicy, którzy w tym ruchu uczestniczą. Należy podjąć wspólną, szczerą i uczciwą dyskusję nad zmianą strategii.
Jaki jest stosunek ruchu związkowego w Polsce do podnoszenia postulatów politycznych?
Problem jest taki, że polski ruch związkowy w większości rozumie politykę w kategoriach relacji z partiami politycznymi. Nie posiada samodzielnej wizji dotyczącej tego, jakiego systemu zbiorowych stosunków pracy potrzebuje. A jeżeli już formułuje postulaty w tej kwestii, to jako narzędzie ich zrealizowania wybiera odpowiedni sojusz polityczny. Przez lata OPZZ trzymało się SLD i wierzyło, że ta partia wprowadzi ich model stosunków pracy. Podobnie Solidarność sprawowała kiedyś rządy związane ze swoimi elitami, obecnie ma Prawo i Sprawiedliwość. Według mnie jest to polityczna niesamodzielność i dowód na mylne postrzeganie sfery polityki jako oddzielonej od sfery stosunków pracy. Żeby zablokować reformę kodeksu pracy nie robi się więc strajku, ale robi się demonstracje, prowadzi lobbing wśród posłów, zawiera sojusze polityczne, etc. Taką strategię przyjmuje niestety większość polskiego ruchu związkowego.
A kiedy już związki zajmują się polityką bezpośrednio, jak np. Solidarność w kwestii Zielonego Ładu czy w kwestii aborcji, to przyjmują najbardziej reakcyjne stanowiska. Więc problem stanowi też fakt, że ze względów historyczno-kulturowych mamy do czynienia z dominacją konserwatywnego skrzydła ruchu związkowego. Tradycje klasowe w teorii chciałby wyrażać OPZZ, ale brakuje im pojęcia walki klasowej – odnoszą się co najwyżej do wizji dialogu, który miałby zabezpieczyć interesy pracowników. Dobrze, gdyby nasza publikacja wywołała debatę. Aby różne środowiska, inne niż nasz związek, odnosiły się do niej i wypowiadały na temat wizji, która jest w niej przedstawiona. Czy warto i czy da się zaaplikować tę strategię w działalności związkowej albo w działalności społeczno-politycznej? To byłoby najlepszym efektem wydania, gdyby w ruchu lewicowym i związkowym wywołało ono szerszą debatę, bo moim zdaniem bardzo nam takich debat brakuje. Deklaratywnie oczywiście wszyscy popieramy strajki, chcemy, żeby pracownikom było dobrze. Jednak powinniśmy od tych ogólnych haseł przejść do dyskusji o konkretach. Nawet jeśli nie będziemy we wszystkim zgadzać, będzie to bardzo ciekawa rozmowa.